Na początku lipca 1946 roku nasiliły się wieści, że wkrótce odbędzie się wysiedlanie (przez Niemców zwane wtedy „ewakuacją”) niemieckiej ludności Świdnicy.
W niedzielę 21 lipca (według innych źródeł w poniedziałek 22 lipca) rozklejono na mieście czerwone plakaty obwieszczające wysiedlenie (przez Polaków zwane wtedy „repatriacją”) Niemców z naszego miasta. Trasa wywozu wiodła przez Węgliniec. Podawano, że w Świdnicy pozostaną tylko Niemcy niezbędni do pracy jako fachowcy.
Następnego dnia, to jest 22 lipca 1946 r. (w Narodowe Święto Odrodzenia Polski -najważniejsze święto w komunistycznej Polsce) rozpoczęło się wysiedlanie określonych ulic. W mieszkaniach Niemców zjawiali się milicjanci uzbrojeni w karabiny albo pistolety maszynowe i nakazywali opuszczenie mieszkania w ciągu 15-60 minut. Po wyjściu Niemców mieszkanie było zaplombowywane. Było bardzo gorąco. Temperatura w cieniu osiągała 30 stopni Celsjusza.
Wyrzuceni z mieszkań Niemcy stali w upale po kilka godzin na ulicy, by wreszcie ruszyć pieszo pod nadzorem milicji do odległej o około 3-4 kilometry stacji kolejowej w Kraszowicach. Niektórzy wieźli swoje bagaże na małych, drewnianych wózeczkach. Byłem w czwartym transporcie wysiedleńczym, który rozpoczął się w dniu 26 lipca około godziny 8.30. Spoceni i wyczerpani Niemcy, oblepieni kurzem i spragnieni wody dotarli pod nadzorem milicjantów dopiero po południu, albo nawet przed wieczorem do szopy magazynów kolejowych w Kraszowicach.
Już późnym popołudniem szopa była tak przepełniona, że setki wysiedlonych musiało nocować na wolnym powietrzu. Woleli to niż przebywanie w szopie, gdzie panowało niesamowite gorąco i zaduch.
Polacy nie zadbali o stworzenie znośnych warunków sanitarnych czy higienicznych. Jedynie niemieckie organizacje nieformalne, jak na przykład katolicka młodzież niemiecka, starały się ulżyć doli wysiedlanych np. przywożąc beczki z herbatą ziołową.
Noc spędzili wysiedleńcy siedząc na podłodze, albo na swoich tobołkach. Swoje potrzeby fizjologiczne załatwiali na oczach innych, bo za mała, zbudowana niedbale latryna wkrótce się przepełniła.
W sobotę 27 lipca 1946 r. musieliśmy poddać się kontroli bagażu. Przeprowadzała ją komisja zajmująca się okradaniem nas z co cenniejszych rzeczy. Potem mieliśmy być załadowni do wagonów i wywiezieni do Niemiec.
Poprzedniego dnia, czyli w piątek 26 lipca wyznaczono 53 tak zwanych przewodników wagonów, którzy sporządzili listy zawierające 36 nazwisk osób, jakie miały być załadowane do jednego towarowego wagonu. Przewodników tych zmuszono, aby na odwrocie sporządzonej listy z góry, jeszcze przed podstawieniem pociągu poświadczyli, że: „ani przewodnik wagonu, ani jakakolwiek osoba znajdująca się w wagonie nie zgłasza żadnych zażaleń na postępowanie polskich władz, ani nie wysuwa roszczeń w stosunku do tych władz.”
Niektórzy z przewodników wagonów wzbraniali się przed złożeniem podpisu pod taką, z góry złożoną deklaracją. Zostali jednak do takiego podpisu zmuszeni przez milicję.
Wszyscy wysiedleni uznali tę deklarację za farsę. Dopiero po podpisaniu deklaracji rozpoczęła się rewizja, rabunek mienia i różnorodne szykany.
W niedzielę 28 lipca odbyła się kontrola bagażu połączona z rewizją osobistą. Wszyscy z wysiedlonych musieli podchodzić do stołów, gdzie siedzieli mniej czy więcej skorzy do rabunku polscy kontrolerzy. Wysiedleńcom kazano wyładować bagaż, który bezładnie rozrzucano. Kontrolerzy według własnego uznania i widzimisię zabierali żywność, pieniądze, biżuterię, bieliznę, buty albo przedmioty, jakie im się podobały, na przykład wieczne pióra czy zegarki. Prośby o niezabieranie pamiątek nie odnosiły skutku. Wysiedleńcy byli przez wielogodzinne stanie na słońcu tak zmęczeni i zastraszeni, że nie mieli sił protestować. Byli szczęśliwi, gdy mogli oddalić się po kontroli, poupychawszy chaotycznie resztki pozostawionego im mienia. Musieli wdrapać się na wysoki na około 6-7 metrów nasyp, gdzie miał być podstawiony pociąg.
Pociąg ten podstawiono dopiero w poniedziałek 29 lipca w południe. Do tego czasu tłumy koczowały na szynach i tu spędziły noc. W nocy milicja raz po raz strzelała w powietrze, chyba celem zastraszenia wysiedlanych.
Podstawiony pociąg zatrzymał się nie tam, gdzie go oczekiwano. Tłum musiał podejść z bagażami kilkaset metrów i rozpoczęło się załadowywanie do wagonów.
Okazało się, że podstawiony pociąg był krótszy niż to planowano. Do jednego wagonu musiano załadować więcej ludzi niż przewidziane 36 osób. W wielu wagonach na jednego człowieka wraz z jego bagażem przypadało 50 cm kwadratowych powierzchni. Ponadto w niektórych wagonach dach był dziurawy i do środka lała się woda.
Nagle zauważono, że od przepełnionego pociągu odjechała lokomotywa. Powróciła dopiero za kilkadziesiąt godzin i przez ten czas wysiedleńcy musieli nocować albo w wagonach, albo siedząc czy leżąc na ziemi obok szyn. W tym czasie przeszła burza z ulewą.
Uciążliwe było też załatwianie potrzeb fizjologicznych na sąsiadujących z torem polach.
Dopiero po południu 31 lipca pojawiła się lokomotywa i około godziny 19 ruszyła w drogę. Wagony ozdobiono zielonymi gałęziami mającymi świadczyć o radości wysiedlanych Niemców z powrotu do „ojczyzny”.
Jechano przez Legnicę, Żagań, Żary do Tuplic. Tu niezidentyfikowani złodzieje włamali się do wagonu z zaopatrzeniem, w którym było podobno osiemset bochenków chleba. Załadowali je na wozy konne i co prędzej odjechali.
Autor wspomnień zapamiętał, że na polsko-niemieckiej granicy pobity został przez milicję jego prawie siedemdziesięcioletni dziadek, ponieważ „wtargnął” do dworcowego ustępu.
Wysiedleni odetchnęli z ulgą, gdy 1 sierpnia 1946 roku około południa, a więc po sześciu dniach od opuszczenia swych świdnickich mieszkań, przekroczyli polsko-niemiecką granicę w Forst. Trafili potem do obozu przejściowego w Bischofswerda na Łużycach.
,,Polacy nie zadbali o stworzenie znośnych warunków sanitarnych czy higienicznych..”- to chyba uskarżanie się na niedobrych polaków. Szkoda tylko że ta osoba nie widziała co niemcy robili z polakami. z perspektywy czasu to stwierdzenie jest śmieszne.