Do Niebieskich zakonów usiadłam sobie pewnego popołudnia z myślą, że książka nieduża, historia zapowiada się ciekawie, poczytam i będzie miło. I oberwałam jak obuchem. Bo owszem, książeczka niegruba, historia zapowiada się miło (tajemnica, obraz, masoni, księga i kościół farny w Świdnicy), ale potem to już sobie autor szydzi z czytelnika na całej linii.
Bo choć znamy już i Rękopis znaleziony w Saragossie i Wahadło Faucaulta i co nieco słyszeliśmy o Hrabalu, kabale i jezuitach, to Niebieskie zakony nie są lekturą do wanny. Bo i poczucie humoru autora (krakowski komik Christophorus Globisch, piwo U Fleku, przepraszam, U Czecha) nie jest wannowe. Ta książka jest jak tort węgierski. Bogata, pełna smaku, ale na raz nie da się zażyć zbyt wiele, bo zaszumi w głowie.
Do Schweidnitz, z misją uporządkowania księgozbioru przyjeżdża wrocławski filolog, Maximilian Schulz. Proboszcz tamtejszej fary, Hugon Simon zleca mu uporządkowanie księgozbioru po jezuitach. Tajemnicza biblioteka, ruchome regały i księga z zagadką stają się obsesją badacza. A wtedy w grze pojawia się demoniczna kobieta, masoni i intryga. Seks, tajemnica i śmierć. Czegóż chcieć więcej?
Ale zaraz, ktoś powie. Niby co w tym takiego wyjątkowego. Nic nowego. Tajemnicza księga, przesłanie zza grobu, demoniczna baronowa, zaginiony obraz, Żyd-kabalista, zagadka ukryta w katedrze. Znamy od kilku setek lat i eksploatujemy na każdym zakresie. A jednak Koryciński poszedł trochę dalej. Ta zagadka, baronowa i kabała stały się tłem historii, którą rozpościerał przed naszymi oczami po kawałku. Bo to główny bohater, nieszczęsny filolog z Breslau i jego życiowe perypetie stały się źródłem wydarzeń, których świadkiem była Schweidnitz, ksiądz i pewien pisarz. Od razu wiemy, że zginie i tylko czekamy, aż ktoś nam wyjaśni dlaczego.
Ta powieść powinna być zaopatrzona w długopis. Przyznam, że podkreślam sobie co ciekawsze kawałki, a że wykształcenie mam zbliżone do autora, w niektórych passusach odnajduję ślady swoich akademickich zmagań ze staro-cerkiewno-słowiańskim, czy semiotyką. I jeżeli mogę się do czegoś przyczepić, to rzekłabym, że chwilami było mi szkoda, że autor zatracał równowagę i wtręty dydaktyczne przeważały nad poznaniem.
Koryciński to autor, który doskonale pracuje nad swoim tekstem. Choć inny portal zarzucał mu brak wyraźnego bohatera, to przecież zabawa konwencją (a przypuszczam, że autor bawi się świadomie) pozwoliła mu przyjąć taką postawę, gdy nieustannie mami i poucza czytelnika, a często też i rozśmiesza, nawet bez udziału Maximiliana Schulza, wrocławskiego filologa.