Jak w 1946 roku wysiedlano mnie ze Świdnicy ▪ Christa Goldmann (z języka niemieckiego przełożył i opracował: Edmund Nawrocki)

W 1946 roku Niemcy świdniccy uświadomili sobie, że wkrótce zostaną wysiedleni do Niemiec. Przemyśliwali, co zabrać ze sobą i jak to zapakować. Dozwolone było tylko zabranie rzeczy osobistych i tyle, ile można było samemu unieść.

Wysiedleńcy musieli się udawać na dworzec towarowy do Kraszowic, gdzie urządzono ogrodzony płotem obóz przejściowy. Przed wpuszczeniem do wagonów bydlęcych pociągu, Niemców skrupulatnie rewidowano. Rewizji dokonywali mężczyźni i kobiety siedzące przy stołach.

Sytuację wykorzystał pewien sprytny Polak. Rozgłaszał wśród bogatszych Niemców, że za odpowiednią, słoną opłatą przyniesie do wagonu niekontrolowane walizki i będzie można ominąć kontrolę.

Porozumieliśmy się z tym osobnikiem. Zapakowaliśmy różne cenne rzeczy do dwóch walizek, między innymi srebrne sztućce i cztery obrazy olejne wycięte z ram. W przeddzień naszego wyjazdu ów „pomocny” Polak odebrał z naszego mieszkania owe dwie walizki. Załadował je na wóz konny. Ponieważ nie darzyłam go zaufaniem, usiadłam obok niego i zauważyłam, że walizki zawiózł do pewnej stodoły stojącej blisko dworca w Kraszowicach.

W dzień wysiedlenia Niemcy zamieszkujący naszą ulicę ruszyli pieszo z bagażami, pod nadzorem poganiającej ich milicji, na dworzec do Kraszowic.

Po nocy spędzonej w „obozie” w Kraszowicach, rano mieliśmy wyjechać z miasta. „Pomocnego” Polaka z naszymi walizkami nie było widać. Postanowiłam wykorzystać moje znajomości z Niemcami, współpracującymi z Polakami, którzy mogli poruszać się po obozie i wychodzić z niego, ponieważ wyróżniali się żółtymi opaskami. Pożyczyłam mały wózek, założyłam żółtą opaskę i opuściwszy obóz, udałam się do znanej mi stodoły. Leżało w niej wiele walizek. Załadowałam swoje dwie walizki i dla niepoznaki obrzucona stekiem wyzwisk przez Niemca, który poprzednio postarał się dla mnie o żółtą opaskę, weszłam do obozu prosto przed pociąg, który za godzinę miał odjechać.

„Sprytny” Polak dotrzymał jednak słowa. Jeszcze przed odjazdem pociągu dostarczył niekontrolowane bagaże, w których jednak brakowało nieco cennych przedmiotów.

Podróż bydlęcymi wagonami trwała aż tydzień. W środku wagonu postawiono wiadro, do którego się załatwialiśmy. Jego zawartość wylewano przez otwarte drzwi.

Godzinami staliśmy na różnych stacjach. Do niektórych wagonów wdzierali się Sowieci czy Polacy i rabowali bagaże wysiedleńców. My mieliśmy szczęście, bo do naszego wagonu nikt się nie wdarł.

Wreszcie dotarliśmy do angielskiej strefy okupacyjnej, gdzie czekało na nas mieszkanie u znajomych.

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Scroll to Top