Pytanie może wydawać się bezsensowne, podobnie jak i twierdząca odpowiedź.
Tak. Był w Świdnicy kiedyś „Port”, chociaż oczywiście nie w pełnym tego słowa znaczeniu, tak jak kojarzy nam się to z nadbrzeżami morskimi czy chociażby portem rzecznym. O „Porcie” pamiętają natomiast starzy pracownicy nieistniejącej już Świdnickiej Fabryki Urządzeń Przemysłowych (ŚFUP). „Portem” nazywali oni bowiem miejsce przeładunkowe na terenie zakładu, położone tuż nad samą rzeką Bystrzycą, obok bocznicy kolejowej. Jak wspominają byli pracownicy ŚFUP, „Port” był wyposażony w żuraw portowy „Derrick”. Że był to rzeczywiście żuraw portowy, należy raczej wątpić. Określenie tego żurawia jako „portowy” należy uznać bardziej za skojarzenie z obiegową nazwą, jaką określano miejsce jego usytuowania. Konstrukcja została zamontowana w 1948 roku, jako element uzupełniający, do doprowadzonej w tym czasie na teren zakładu bocznicy kolejowej. Żuraw służył przez następne prawie dwadzieścia lat do przeładunku dużych ładunków z i na wagony.
Żurawie masztowe systemu „Derrick”, dzięki dużej prostocie ich konstrukcji oraz lekkości, należały do najtańszych w eksploatacji. Składały się z kratownicowego masztu i wysięgnika połączonego przegubowo z masztem, osprzętu linowego z wielokrążkami do zmiany pochylenia wysięgnika oraz wciągarki do podnoszenia i opuszczania ładunków. Używane były masowo, również na nabrzeżach portowych. Czy jednak świdnicki „Derrick” miał pochodzenie „portowe”, trudno dziś dociec. Faktem jest, że z jego historią wiąże się kilka ciekawych wydarzeń.
W 1955 roku został zdemontowany i ustawiony w obecnym Parku Centralnym jako główny element powiatowej wystawy przemysłowo-rolniczej. Transportowano go przez nowo wybudowany most na Witoszówce w ciągu ulicy Śląskiej, który uległ uszkodzeniu pod ciężarem żurawia. A w samym parku, obok żurawia podobno miało stanąć porcelanowe popiersie ówczesnego I sekretarza Komitetu Powiatowego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej (KP PZPR) – Edwarda Rajbera, jednak w trakcie wypalania, rozsypało się ono w piecu. Informację o tym niecodziennym hołdzie dla własnej osoby zanotował Wiesław Raszkiewicz, który uzyskał ją w 1978 roku od architekta miejskiego inżyniera Zygfryda Sikorskiego. Sam Rajber nie doczekał kolejnej okazji do zaprezentowania swojego popiersia, bo na fali „odwilży”, 30 października 1956 roku na posiedzeniu Plenum KP PZPR zostały potępione metody jego „pracy”, a on sam odwołany z funkcji.
„Innym wydarzeniem związanym ze ŚFUP-owskim żurawiem było doświadczenie przeprowadzone przez naukowców z jakiegoś instytutu w obecności dyrekcji i licznych specjalistów zakładowych. Chodziło o próbę wybuchowego rozpęczania stożkowego dna do filtra „Stellara”. Coś poszło nie tak i siła wybuchu rozerwała pomocniczą osłonę blaszaną, której odłamki ponad głowami obserwatorów rozprysły się na boki. Jeden z nich, siłą wybuchu owinięty w połowie pobliskiego słupa latarni, przypominał o tym jeszcze przez wiele lat” wspomina Wiesław Raszkiewicz.
Jak wspominają inni ówcześni pracownicy ŚFUP te bardzo głośne próby powodowały protesty mieszkańców ulicy Nadbrzeżnej. Po tym niebezpiecznym wybuchu, kolejne próby przeprowadzano już – aż do rozpadnięcia się matrycy – z dala od budynków mieszkalnych i zakładowych, na placu składowym koło byłego poniemieckiego lotniska polowego. W tym samym czasie, ta sama ekipa naukowców wykonywała metodą wybuchową w Fabryce Wagonów „Świdnica” rowki spływowe w dnach cystern.
Wróćmy jednak do naszego „Derricka”.
W sierpniu 1964 roku miała miejsce wielka powódź, spowodowana wylaniem Bystrzycy. Żuraw „Derrick” zamontowany był nad rzeką, na obniżonym, dosyć szerokim nabrzeżu, przy wjeździe do starej hali montażowej W3. „Port” i składowane na nim urządzenia ucierpiały nieco, ale jak wspominają ŚFUP-owcy, jeszcze nie ta „wielka woda” była bezpośrednią przyczyną jego końca. W latach 1965-1967 kolejne fale powodziowe mocno nadwerężyły mechanizm „Derricka” i jego konstrukcję. Jedna z tych powodzi (1966 lub 1967 rok) nastąpiła w momencie, gdy na placu koło dźwigu w przyzakładowym pasie koryta rzeki, leżało kilka wielkich zbiorników. Wezbrana woda porwała je na środek rzeki i zaczęła spychać w kierunku „żelaznego mostu” położonego w ciągu ulicy Wrocławskiej. „Derrick” jeszcze wtedy funkcjonował (widać to na archiwalnych zdjęciach) i kilku ochotników zostało spuszczonych na linach, aby zabezpieczyć stalowe konstrukcje przed porwaniem przez wodę. „Nazwisk tych śmiałków, którzy mimo potężnie wezbranej wody zamocowali stalowe liny na cysternach nie udało mi się ustalić. Byli to jednak ludzie o niezwykłej odwadze” mówi Wiesław Raszkiewicz. Podnoszący się poziom wody zalał po pewnym czasie maszynownię. Jednak najpoważniejszym uszkodzeniem, które definitywnie uczyniło dźwig niezdatnym do użytku, było podmycie przez wodę usytuowanej na przeciwległym brzegu rzeki kotwy jednej z lin utrzymujących maszt dźwigu.
Przez dłuższy czas po powodzi dźwig stał nieczynny, potem został zdemontowany. Jak twierdzi były pracownik ŚFUP Mieczysław Szędzioł: „W sierpniu 1967 roku już dźwigu w porcie nie było. Przypominam sobie widok dźwigu położonego do demontażu wzdłuż przyzakładowego pobocza koryta rzeki, ale kiedy dokładnie to było, nie jestem w stanie określić.”
Co się później z nim stało – nikt nie wie. Prawdopodobnie został pocięty na złom. Po tej serii powodzi z lat 1964-1967 koryto rzeki zostało poszerzone, pogłębione i obudowane murowanymi obrzeżami. Zajęło ono i teren dawnego „Portu”, którego rolę przejęły dużo większe składowiska na terenach zajętych przez ŚFUP po drugiej stronie ulicy, koło dawnego lotniska oraz kilka dźwigów samojezdnych.
W pamięci byłych pracowników ŚFUP pozostała jednak piękna historia o „Porcie” i dźwigu portowym „Derrick”.
Autor składa podziękowania dla Eugeniusza Chojnowskiego, Zdzisława Galanta, Waldemara Jasionowicza, Stanisława Korczaka, Andrzeja Kuraszkiewicza, Juliusza Szczerby, Mieczysława Szędzioła, Wiktora Szumina, Alicji i Bronisława Tomkiewiczów, Wiesława Raszkiewicza oraz Jarosława i Przemysława Tarłowskich za pomoc w opracowaniu artykułu.