Wśród srogiej zimy, 12 stycznia 1945 roku Armia Czerwona przy współudziale jednostek Ludowego Wojska Polskiego rozpoczęła znad Wisły w kierunku Odry wielką ofensywę, która wkrótce przeniosła działania wojenne również na Dolny Śląsk.
Zapoczątkowane one zostały przekroczeniem 19 stycznia 1945 r. o godz. 3.00 rano pod Praszką i Gorzowem Śląskim granicy polsko-niemieckiej z 1939 roku Odtąd aż do końca drugiej dekady lutego 1945 r. front wojenny przybliżał się szybko ku Świdnicy. 20 stycznia oddziały Armii Czerwonej zdobyły Byczynę i Olesno, 21 stycznia wkroczyły do Wołczyna i Kluczborka, 22 stycznia – do Namysłowa i Bierutowa, 23 stycznia – do Sycowa, a 24 stycznia – do Opola. 4 lutego zajęte zostały Lewin Brzeski i Skorogoszcz, 5 lutego – Grodków, 6 lutego – Brzeg.
Wojska radzieckie operujące na północ od Wrocławia zajmowały kolejno: 22 stycznia – Milicz, 25 stycznia – Oleśnicę, 26 stycznia – Trzebnicę, Oborniki Śląskie, Brzeg Dolny i Wołów, 31 stycznia – Ścinawę. 9 lutego zdobyły one Lubin, Legnicę i Środę Śląską, 10 lutego – Chocianów i Chojnów, 12 lutego – Bolesławiec i Jawor, 13 lutego – Złotoryję.
Oddziały Armii Czerwonej okrążające oblegany do końca wojny Wrocław dotarły 11 lutego do Kostomłotów i Kątów Wrocławskich, 13 lutego – do Strzegomia, 17 lutego – do Zachowic i Pustkowa Żurawskiego, a 19 lutego – do Olbrachtowic.
Przed nadchodzącymi wojskami radzieckimi i polskimi uciekały masy niemieckiej ludności cywilnej zamieszkałej w miastach i na wsiach. Ucieczka ta zorganizowana była w oparciu o opracowywane już od lata 1944 r. dokładne plany ewakuacyjne. Przewidywały one ewakuację w trzech etapach. W pierwszym etapie miano ewakuować kobiety, dzieci i starców oraz te osoby, które nie były bezpośrednio zatrudnione w kluczowych gałęziach gospodarki. Drugi etap obejmował ewakuację reszty ludności oraz urządzeń zakładów przemysłowych pracujących na potrzeby frontu. Trzeci etap oznaczał całkowite opuszczenie określonych obszarów.
Kierownictwo ewakuacji spoczywało w rękach najwyższych kierowników partii hitlerowskiej poszczególnych prowincji, tak zwanych gauleiterów. Na niższych szczeblach ewakuację prowadziły komórki partii działając w ścisłym porozumieniu z wojskiem i władzami cywilnymi.
Ewakuację poprzedzała gwałtowna propaganda hitlerowców, strasząca ludność niesamowitymi wieściami o okrucieństwach „bolszewików”, na które narażone być miały przede wszystkim kobiety. W miarę potrzeby stosowano też wobec ludności najostrzejsze represje, a nawet terror, gdyż każdą rodzinę odwiedzał delegat kierowników obwodowych grup partyjnych i zmuszał psychicznie do ucieczki. Nierzadkie były przypadki przymusowego wyprowadzania przez żołnierzy ludności kryjącej się w mieszkaniach i usuwanie jej z ewakuowanych terenów.
Byli i tacy, którzy nie widząc wyjścia z rozpaczliwego położenia i nie mając dość sił psychicznych i fizycznych do opuszczenia swoich siedzib, targali się na swe życie. Epidemia samobójstw przybrała pokaźne rozmiary. Sporo denatów wieszało się, truło gazem czy narkotykami, przecinało sobie tętnice, podrzynało gardło albo strzelało do siebie.
Początkowa faza ewakuacji zorganizowana była z niemiecką dokładnością. Funkcjonariusze partii hitlerowskiej, tzw. blokowi, dostarczali każdej rodzinie niemieckiej marszrutę według ustalonego planu. W miastach, na przykład we Wrocławiu, jednej grupie rodzin wyznaczono zbiórkę na rogatkach miejskich, gdzie mieli stawić się ze swoimi pojazdami właściciele samochodów dla zabrania pieszych. Jeszcze inna grupa miała wyznaczony marsz pieszy kilkunastu lub nawet kilkudziesięciokilometrowy do miejsca zbiórki w określonej miejscowości, gdzie miały przybyć ciężarówki albo osobowe czy towarowe pociągi.
Na wsiach ludność formowała się w kolumny (zwane wtedy „Treck”) i pod kierownictwem dowódcy kolumny (tzw. Treckführer) wyjeżdżała na wozach zaprzężonych w konie, a nawet czasami w woły albo krowy. Ubożsi wieśniacy, nie posiadający własnego zaprzęgu, dla których nie starczyło już miejsca na wozach sąsiadów, szli pieszo wioząc swe mienie na wózkach ręcznych i prowadząc ze sobą cały swój inwentarz żywy, kozę i psa.
Naoczny świadek owych czasów, Polak, lekarz wrocławski, w następujących słowach opisał wygląd ówczesnej kolumny ewakuacyjnej:
„Zmęczone konie wlokły się z opuszczonymi łbami, powoli, jak w kondukcie pogrzebowym. Na wozach widziałeś całą nędzę plemienia ludzkiego, które straciło dom, jadąc nie wiedząc dokąd, nie wiedząc, gdzie znajdzie dach nad głową na zbliżającą się noc. Wozy zapchane do ostatnich granic sprzętem domowym, skrzyniami, prymitywną żywnością, ziemniakami i suchym chlebem, z wierzchu pierzynami, kocami, płachtami. Na tym wszystkim otępiali ludzie, przeważnie kobiety z dziećmi. A mróz coraz ostrzejszy.
Mężczyźni i starsze dzieci kroczą obok wozów, tu i ówdzie wlecze się za pojazdem kulejący koń zapasowy albo wychudły pies, dygocący z zimna, przyczepiony łańcuchem do drabiny. Nagle cała karawana zatrzymuje się, słychać słowa tłumionej niechęci, ciche przekleństwa: na zlodowaciałej jezdni poślizgnął się koń, upadł i złamał nogę. Zatrzymał cały pochód. Powoli znów ruszają naprzód, ku zachodowi. Mrok zapada, ale jeszcze długo w nocy słychać turkot coraz to nowych kolumn uciekinierów.”
Trasy przejazdów kolumn ewakuacyjnych były ściśle wyznaczane. Nieraz jednak wymagały objazdów z powodu ruchów wojsk, minowania dróg, budowy zapór przeciwczołgowych, ostrzeliwań czy bombardowań. W sprzyjających warunkach kolumna potrafiła początkowo przebyć w ciągu jednego dnia nawet i 45 km.
Przemyślane plany ewakuacji przekreślała często twarda rzeczywistość. Ucieczka ludności przebiegała w bardzo trudnych warunkach atmosferycznych. W drugiej połowie stycznia 1945 roku mrozy dochodziły często do 15 stopni, a nieraz termometr wskazywał nawet więcej niż 20 stopni poniżej zera. Świszczący, silny wiatr miotał drobniusieńkim śniegiem, ostre i maleńkie kryształki cięły niemiłosiernie po twarzy. Później nadeszła odwilż. Padał drobny śnieg zmieszany z deszczem, zawisały mgły, w nocy powstawała gołoledź.
W Sudetach spiętrzyła się rzeka wozów z uciekinierami. Na stromych górskich drogach dochodziło do zatorów. Wozy dniami i nocami oczekiwały na możliwość przejazdu. Prowadzone krowy i owce spędzano na pobocze, gdzie grzęzły w śniegu. Obładowane wozy nie mogły podjechać na śliskie wzniesienia. Kobiety rodziły na wozach, na wozach też marli ludzie. Wstrząsające wrażenie wywierał wóz nakryty płachtą ze zwisającymi soplami zmarzłej krwi, na którym podczas jazdy odbył się poród.
Dworce, szczególnie większych miast, np. Wrocławia, a także i Jaworzyny Śląskiej oraz Świdnicy, zatłoczone były ludźmi, którzy zastraszeni chcieli jak najprędzej opuścić zagrożony teren.
Matki z małymi dziećmi, kobiety w ciąży, starzy ludzie z trudem poruszający się o lasce, wśród nich duża gromada dzieci i młodszych kobiet – przez wiele godzin, a nawet dzień lub dwa na przejmującym zimnie musieli czekać aż podstawiono pociąg ewakuacyjny. Wtedy tłoczono się do niego, chociaż zabrać mógł tylko ograniczoną liczbę pasażerów. W potwornym tłoku, obładowane bagażami matki gubiły często swe dzieci, których nieraz więcej już nie odnajdywały. Wywoływano nazwiska tych dzieci przez megafony, podając szczegóły ubioru i wiek, lecz matka często się nie zgłaszała. Bywało też, że matki poszukiwały swych dzieci bezskutecznie.
W tłoku na dworcach wrocławskich wiele dzieci zaduszono na śmierć lub stratowano. Były też przypadki, że na dworcach kobiety rodziły przedwcześnie z przestrachu i podniecenia wywołanego ucieczką.
Szczególnie ciężkie warunki miały grupy ewakuowane pieszo. Nieprzejrzane szeregi kobiet i dzieci z wózkami dziecięcymi lub małymi wózkami ręcznymi przeciągały drogami, które pokrywał śnieg i lód. Małe wózki rozpadały się trafiwszy w zaspy i oblodzenia. Mienie trzeba było wtedy wlec dalej ręcznie, tak że kolumny posuwały się bardzo wolno naprzód. W rowach na trasach ucieczki spotykało się porzucone bagaże, których uciekinierzy nie mogli dalej unieść. Niektórzy próbowali czepiać się wozów, ale woźnice ich odpędzali.
Nierzadko punkty zborne dla ewakuowanych pieszo wyznaczano w wielkiej odległości od miejsca wymarszu. I tak niektórzy uciekinierzy z Wrocławia musieli pomaszerować około 50 kilometrów do Jaworzyny Śląskiej, aby tam wsiąść do pociągu. Inna grupa z Wrocławia mogła załadować na ciężarówkę tylko małe dzieci, matki natomiast z większymi dziećmi musiały przebyć pieszo długą drogę do Lubania odległego od Wrocławia o około 120 km. Również niektórzy uciekinierzy ze Świdnicy maszerowali około 25 kilometrów do Szczawienka i tam wsiadali do pociągu ewakuacyjnego.
Dochodziło też do zawracania pociągów ewakuacyjnych z trasy, np. pociągu wysłanego z Wrocławia do zajętej już przez wojska radzieckie Legnicy, albo do zatrzymywania pociągów w drodze, jak z Wrocławia do Kątów Wrocławskich i wtedy dalsza ucieczka odbywała się pieszo.
Szczególnie wśród tych, których ewakuowano pieszo i na otwartych pojazdach, śmierć zbierała obfite żniwo. Częste były przypadki zamarzania w drodze, głównie starców i dzieci. Trupy układano w przydrożnych rowach albo też wieziono na wozach do miejsca najbliższego postoju, aby je tam pozostawić do pogrzebania.
Specjalne oddziały, tzw. Suchkommandos, usuwały trupy z rowów przydrożnych. Jeden z takich oddziałów zebrał pod Wrocławiem, być może w kierunku prowadzącym do Świdnicy, na stosunkowo krótkim odcinku drogi podobno ponad 400 zwłok dzieci i dorosłych.
Wielu uciekinierów trafiało do miejsc postoju z zapaleniem płuc, z ciężkimi odmrożeniami i innymi chorobami nabytymi w drodze. Choroby te stawały się często przyczyną rychłego zgonu. Również warunki zakwaterowania w miejscach postoju uciekinierów często były ciężkie. W pierwszym rzędzie kwaterowano ich w szkołach i wszelkiego rodzaju salach, np. w salach kinowych, gdzie spali najczęściej na słomie rozścielonej na podłodze. Dla wielu jednak kwaterą stawała się lodowato zimna hala opuszczonej fabryki czy nawet stodoła. Tylko niektórych zakwaterowywano w mieszkaniach, zagęszczając je nadmiernie.
Miasta, przez które przepływały rzesze uciekinierów, wśród nich i Świdnica, Świebodzice, Wałbrzych, Kłodzko, były często niesamowicie przeludnione. Twierdzono, że w liczącej w 1939 roku 39100 mieszkańców Świdnicy przebywało pod koniec stycznia 1945 r. aż 88000 osób. Wskutek przeludnienia wykupywano nadmiernie żywność, zaznaczał się więc brak najniezbędniejszych artykułów, zwłaszcza chleba i ziemniaków. Ceny żywności na czarnym rynku osiągały nieprawdopodobne sumy, przekraczając nawet stokrotnie ceny oficjalne. Chleb kosztował wtedy w Świdnicy podobno aż 250 marek.
Niektórzy uciekinierzy wracali nawet nielegalnie do miejsc stałego zamieszkania, jeżeli miejsca te nie były za linią frontu. Starali się stamtąd wywieźć zapasy żywności, odzież, pościel i inne mienie, którego nie zdążyli zabrać w czasie nagłej ewakuacji.
Najtrudniejszy był los ewakuowanych obcokrajowców, zwłaszcza więźniów obozów koncentracyjnych oraz jeńców wojennych i robotników przymusowych, zwiezionych z całej okupowanej Europy, wśród których większość stanowili Polacy. Więźniów obozów koncentracyjnych, między innymi z filii obozowych znajdującego się w odległości około 25 km od Świdnicy obozu koncentracyjnego Gross Rosen, pędzono pod konwojami o głodzie i zimnie długimi marszami.
21 stycznia 1945 r. kilka tysięcy więźniów z filii obozu Gross Rosen w pobliżu Jelcza ruszyło w kolumnie marszowej w kierunku obozu macierzystego. Szli kilka dni bez pożywienia i wody. Jedli śnieg. SS-mani zabijali najbardziej wyczerpanych. Gdy wreszcie ci, którzy przeżyli, dowlekli się do Gross Rosen, wszyscy byli chorzy i mieli odmrożone nogi, ręce, uszy, policzki.
24 stycznia także więźniowie podobozu w Brzegu Dolnym wyruszyli pieszo w drogę. Już po przebyciu pierwszych kilometrów na tyłach kolumny marszowej SS-mani zaczęli zabijać tych, którzy tracili siły i nie nadążali za wszystkimi. Zamordowanych nie grzebano, zostawali w przydrożnych rowach. Nawet chorych więźniów, którzy przedtem znajdowali się w tak zwanym rewirze, pędzono w styczniowy mróz po śniegu bez butów i odzieży. Wielu nie miało nawet bielizny. Okręcali nogi szmatami i sznurkami, zarzucali koc na ramiona. Przewracali się na nierównościach terenu, zostawali w zaspach. Dobijano ich, ale byli i tacy, których pozostawiono własnemu losowi. Tylko kilkunastu więźniów z rewiru dowlokło się do obozu w Gross Rosen.
W początkach lutego bliskość linii frontowej nie pozwalała już na pieszą marszrutę więźniów głównego obozu Gross Rosen. Wyprowadzono ich na stację Rogoźnica i załadowano do pociągów. Na 20-tonową otwartą węglarkę ładowano przeciętnie 160-200 ludzi. Wśród krzyku duszących się, kolbami dopychano ostatnich i zasuwano drzwi wagonu. Pociągi z więźniami jechały przez Jaworzynę Śląską i Świebodzice do Niemiec środkowych albo zachodnich, Austrii czy Czech, albo przez Świdnicę na południe do Czech. W każdym wagonie umierali więźniowie, którym na czas dwóch tygodni trwającego transportu dawano bochenek chleba i puszkę konserw.
Podczas przejazdu pociągu przez miasta więźniowie musieli szybko przykucnąć i ukryć się za niską ścianą węglarki. Do tych, którzy nie zdążyli tego zrobić, strzelali strażnicy. Niektórych więźniów zastrzelono i za to, że mając pragnienie usiłowali zgarnąć śnieg z krawędzi wagonu. W wagonach z więźniami znajdowali się też niemieccy kryminaliści uzbrojeni w długie rzeźnickie noże, którymi z lubością mordowali kogo chcieli. W ten sposób w niektórych wagonach zginęła nawet połowa więźniów.
Zatrudnionych na Dolnym Śląsku, w przemyśle i na roli, jeńców wojennych oraz robotników przymusowych ewakuowano z reguły pieszo. Szybkimi marszami prowadzono ich w głąb kraju.
Naoczni świadkowie podają, że wśród uciekającej ludności niemieckiej często widziało się przewijającą kolumnę jeńców wojennych w mundurach lub ubranych po cywilnemu robotników przymusowych. Niektórzy ciągnęli na saneczkach swoje tobołki. Wielu zmuszonych do marszu cierpiało od jątrzących się ran nóg, których przyczyną były odmrożenia i otarcia w czasie drogi.
Niektórych robotników przymusowych, a wyjątkowo nawet i jeńców, zatrudniano przy powożeniu zaprzęgami, którymi uciekała niemiecka ludność cywilna. Brak bowiem było woźniców, gdyż mężczyzn w wieku od 16 do 60 lat powołano do tzw. Volkssturmu (pospolitego ruszenia). Toteż zdarzało się, że wozami powoziły nawet sześcioletnie dzieci wiejskie.
Po ustabilizowaniu się frontu, umieszczono ewakuowanych robotników przymusowych w tzw. Ausländer-Auffanglager (obozach przejściowych dla cudzoziemców). Obozy te powstawały często w niezbyt dalekiej odległości od frontu. Przetrzymywani w nich ludzie zatrudniani byli między innymi przy kopaniu rowów przeciwczołgowych, budowie zapór i umocnień, minowaniu terenu, obsługiwaniu lotnisk, a nawet przy dowożeniu konnymi zaprzęgami, często pod obstrzałem, amunicji na linię frontu. Zatrudniano ich także przy oczyszczaniu jezdni z gruzów po zbombardowaniu miasta, przy odgruzowywaniu zburzonych domów, a na wiosnę 1945 r. – przy obsiewaniu pól położonych w ewakuowanej strefie przed frontem.
Obozy mieściły się w opuszczonych budynkach szkolnych lub fabrycznych, często zaś w drewnianych barakach. Przetrzymywano tu razem mężczyzn, kobiety i dzieci, czym obozy różniły się od istniejących w czasie wojny obozów dla robotników cudzoziemskich, odrębnych dla mężczyzn i kobiet. Koczowało tu jakby mrowisko pełne ludzi, razem młodzi i starzy, chłopcy i dziewczęta, mężczyźni i kobiety. Ludzie ci nie rozbierali się do spania i mieli zaledwie najprymitywniejsze warunki higieniczne. Tygodniami nie zmieniali bielizny i dlatego wyziewy ich ciał były wyjątkowo silne. Panowała wszawica i czerwonka.
Obozy dla obcokrajowców pilnowane były przez SS-manów i własowców, którzy odznaczali się okrucieństwem. Praca rozpoczynała się o świcie i trwała aż do zmroku. Mieszkańcy obozów udawali się do niej pieszo pod konwojem strażników, czasem nawet i do odległych miejscowości. Jedzenia było mało i stawało się coraz gorsze. Wielu uwięzionych w obozach nie doczekało wyzwolenia.