Słowo od Redakcji
Pod koniec lat 50. w Stoczni im. Adolfa Warskiego w Szczecinie rozpoczęto budowę cyklu statków, których nazwy z końcówką „ICA” miały oznaczać jednolity typ i wyporność jednostki pływającej. Miasto Świdnica znalazło się wśród wytypowanych „szczęśliwców”, co zaowocowało ceremonią chrztu i zwodowaniem jednostki M/S „Świdnica” 20 lutego 1960 roku. Matką chrzestną wybrano świdnicką pionierkę Danutę Sajdak (1925-2004), ówczesną przewodniczącą Miejskiej Komisji Planowania Gospodarczego. M/S „Świdnica” pod polską banderą służyła w latach 1960-1981, a następnie jako grecki „Kotsis” do 1985 roku. Zwyczajem było zaproszenie w rejs matki chrzestnej. Pani Danuta odbyła dwie takie podróże, pierwszą w 1967 roku, drugą pod koniec lat 70. – obie do portów Afryki Zachodniej. Dzięki korespondencji matki chrzestnej z redaktorem Gazety Robotniczej, Władysławem Orłowskim (1913-1996) świdniczanie mieli okazję chociaż w niewielkim stopniu poznać życie i pracę na statku.
11.05.1967
Szanowny Panie Redaktorze
Za pół godziny odpływamy. Na statku panuje nerwowy pośpiech, który i mnie się udzielił. Może jednak uda się krótko zrelacjonować moje pierwsze wrażenia. M/S „ŚWIDNICA” wypucowana do połysku czyni ostatnie przygotowania do rejsu afrykańskiego. Załoga młoda. Powitanie zgotowano mi wspaniałe, od razu poczułam się jak gdybym przyjechała do dawno niewidzianych a lubianych przyjaciół. Upominki podobały się całej załodze. Kpt. M/S „ŚWIDNICY” Ob. Piórkowski w imieniu własnym i całej załogi składa serdeczne podziękowania Przew. Prez. MRN Ob. J. Wilczakowi, Przew. Prez. Pow. Rady Nar. mgr M. Hankiewiczowi, Dyrektorowi inż. A. Kopciowi, Dyr. inż. Adamskiemu oraz załogom ZEM i Fabryki Wagonów za wręczone prezenty (które posłużą do upiększenia wnętrza naszego statku) oraz za miłe słowa będące symbolem łączności jakie żywią mieszkańcy Świdnicy do załogi statku M/S „ŚWIDNICA”.
Następna krótka wiadomość będzie prawdopodobnie z Paryża, gdyż zatrzymamy się na 2 dni we Francji. W programie jest „skok” do najatrakcyjniejszego miasta Świata.
Łącze serdeczne pozdrowienia w imieniu załogi i własnym dla wszystkich Świdniczan oraz dla Pana.
D. Sajdak
13.05.1967 (morze)
Szanowny Panie Redaktorze!
W dniu 11.V br. o godzinie 13.15 rozpoczyna się w zasadzie moja wielka przygoda. Podano komendy i tzw. „całą naprzód”. M/S „ŚWIDNICA” wolno płynąc po zalewie coraz bardziej oddala się od redy. Bałtyk przyjął nas krótką falą. Szybkość może jeszcze nie maksymalna zwiększyła się do 15 węzłów na godzinę. Było ciepło i słonecznie. Jednak w sercu czułam dziwny ucisk, myślałam o bliskich, którzy pozostali w Świdnicy a z którymi zobaczę się dopiero co najmniej po 2 miesiącach (pragnę dodać, iż na statku łącznie ze mną są 4 pasażerki, 2-ch członków załogi i p. profesor udająca się na stypendium naukowe).
Na drugi dzień o godz. o 8.55 pożegnaliśmy Bałtyk wchodząc w kanał Kiloński. Statki ustawione w dwuszeregu czekają na otwarcie śluzy. Różne flagi i wielkości od małych jachtów do 15-to tysięczników. Wśród nich nasza „Świdnica” ze smukłą i białą sylwetką reprezentuje się bardzo dobrze. Ruch duży, tak jak w godzinach szczytu na jezdniach Wrocławia. Pogoda sprzyja, lekki zefirek kołysze banderą. Płyniemy 7 godzin po głębokim (10 m) kanale obserwując zmieniający się niczym w kalejdoskopie wiosenny krajobraz.
Godz. 18.45 wita nas morze Północne, bardziej groźne od Bałtyku. Pogoda psuje się, uruchomiono radar. Mgła biała jak mleko coraz bardziej otula nasz statek. Widoczność coraz słabsza, zaczyna padać deszcz. Po pewnym czasie rozpętała się burza, błyskawice oświetlają drogę „Świdnicy”. A zatem pierwszy chrzest jest poza mną. Czuję się dobrze.
W sobotę pada deszcz, ze statkiem goni stado krzykliwych mew. Wewnątrz „Świdnicy” wre mozolna praca, na pozór nic specjalnego się nie dzieje. Przy śniadaniu dowiedzieliśmy się tylko tyle, że kapitan stał na mostku całą noc, gdyż widoczność była na odległość 1 mili. Jutro rano będziemy w Dunkierce skąd również postaram się podać garść wiadomości.
13.05.1967 (wieczór)
Ponieważ zdarzyła się dość wielka sprawa dla nas szczurów lądowych tzn. dla pasażerów odbył się alarm szalupowy. Z popołudniowej sjesty wyrwało nas 7 krótkich ostrych i jeden długi ryk syreny. Trzeba było szybko zakładać pas ratunkowy, zabierać wełniany sweter i biegiem na pokład do przydzielonej szalupy. Szybko i sprawnie po lewej i prawej stronie burty spuszczono łodzie z pokładu i jak koty marynarze schodzili po drabinie sznurowej. Mimo namowy żadna z pań nie miała odwagi na taki wyczyn. Obserwowaliśmy z trzeciego pokładu całe manewry, które trwały dość długo. O godz. 20.00 wieczór było bardzo blisko widać brzegi Anglii (port Dover). mamy pilota, który wprowadzał będzie nas do Dunkierki.
14.05.1967
Jesteśmy już w Dunkierce, port niezbyt wielki. Po obiedzie wybieramy się na ląd.
Kończę i przesyłam pozdrowienia, następny list z Paryża, gdyż statek zabiera ładunek i do następnego portu w Rouen.
19.05.1967
Moc pozdrowień z Paryża dla pana i wszystkich Świdniczan.
PS. Paryżem jestem oczarowana, ma śliczne budowle, sklepy, konfekcję, patrzę i tracę głowę. Piszę na kolanie na samej górze wieży Eiffla. Pod nogami mam przepiękną panoramę Paryża.
25.05.1967
Redaktorze tj. 4-ta z kolei notatka.
Po Dunkierce, Rouen zwiedziałam Paryż. W 6-tym dniu pobytu we Francji, zgiełkliwy rozgwar portu został zagłuszony przez głęboki bas syreny. O godz. 13-tej M/S „ŚWIDNICA” przesuwa się wolno na środek basenu. Odpływamy.
Horoskopy nie najlepsze. Radiooficer podał Kapitanowi do wiadomości, iż na kanale i oceanie Atlantyckim jest sztorm. Do późnego wieczora załoga czyniła skrzętne przygotowania, by uniknąć wszelkich ewentualnych niespodzianek. Co się działo przez trzy dni trudno skwitować kilkoma lapidarnymi zdaniami – to trzeba było przeżyć. Szczególnie Zatoka Biskajska dała nam się we znaki. Jednak neptun miał dla mnie pewne względy, gdyż zachowałam się jak stary marynarz nie przynosząc załodze wstydu.
25.V. byliśmy na wyspach Kanaryjskich. O 5.30 wprowadzono „ŚWIDNICĘ” do portu Las Palmas. W blasku wschodzącego słońca miasto urzekło mnie swoim wyglądem. Otoczone skalistymi brązowo popielatymi górami, na których tle bajecznie kolorowe elewacje domów sprawiały wrażenie zabawek. Wydawało się, że niebo i woda mają jednakowy błękitny kolor. Po załatwieniu niezbędnych formalności jedziemy do miasta, które z bliska wygląda również jak barwna pocztówka. Szerokie ulice wzdłuż których rosną palmy kokosowe, ogromne kaktusy, domki otaczają gaje cytrynowe i pomarańczowe, dużo jest barwnych kwiatów. Jest to z pewnością jeden z najładniejszych zakątków świata, w którym jednak nie brak kontrastów. Obok luksusowych hoteli i rezydencji, bogato zaopatrzonych sklepów (Las Palmas jest kombinatem wypoczynkowym dla krajów skandynawskich, W. Brytanii i Niemiec) istnieją mimo rozwiniętego budownictwa okropne jamy wydrążone w skałach, szałasy sklecone z desek i blachy, które zamieszkuje tutejsza biedota. Jedziemy 20 km za miasto na krater wygaszonego wulkanu, mijamy plantacje bananów, winogron, pomidorów i naszych rodzimych ziemniaków, które tutaj dwukrotnie droższe od pomarańczy. Z góry widać coraz to inną panoramę miasta, dużo zakrętów po drodze wijących się serpentynami.
Wszystko zmienia się jak w kalejdoskopie. Powrót na statek i znowu morze. Przez 4 dni nic dookoła nie widać, tylko olbrzymie masy wody oceanu, z głębi których od czasu do czasu ukazują się ryby potworki, delfiny, ryby latające a nawet rekiny. Słońce świeci jasno i prosto. Spiekota tropikalna wzrasta. Noce są ciemne i parne. Niebo usiane niezliczoną ilością gwiazd. Włączono urządzenia klimatyczne. Załoga M/S „ŚWIDNICA” pracuje co dzień tak samo sprawnie nie zważając na upał. Na pokładzie marynarze pukają młotkami jak dzięcioły, inni malują urządzenia i burty farbami przeciw-korozyjnymi. W maszynowni gorąco jak w piekle, grają agregaty, słychać ogromny szum maszyn. Pracuje przecież 6 tys. K.M., zaś sama elektrownia statkowa może oświetlić 10-cio tys. miasto. Cały statek to ogromna machina, w której wszystko idzie jak w przysłowiowym zegarku.
kapitan Żeglugi Wielkiej Ob. Zbigniew Piórkowski mimo młodego wieku (37 lat) posiada 19-to letni staż na morzu i rzeczywiście jest I-szym po Bogu z prawdziwego zdarzenia. Nie ma w tym nic dziwnego skoro zawód marynarza już od lat jest tradycją w Jego rodzinie. Potrafi dbać po ojcowsku o swoją załogę stawiając jej jednocześnie wysokie wymagania. Jego duże doświadczenie, urok osobisty, tok postępowania stwarza miłą i rodzinną atmosferę na statku. Prawą ręką Kapitana jest I-szy Oficer Ob. Tadeusz Olechnowicz o ciętym i dowcipnym języku. Duszą maszynowi jest I-szy mechanik Ob. inż. Roman Iwasiów. Czwartą z kolei postacią spełniającą ważną rolę na statku jest ochmistrz Ob. Leszek Pomorski dba on o dobre samopoczucie i żołądki załogi oraz pasażerów. Trochę lubi „pogderać” i wykazuje aż do przesady troskę o mienie społeczne.
Ci ludzie stanowią właśnie trzon dowództwa statku. Dowództwa, które całym sercem jest oddane M/S „ŚWIDNICA”. Wszyscy dbają nie tylko o Jej wygląd, o dobre warunki kulturalne socjalno-bytowe załogi, ale również o jak najbardziej ekonomiczną eksploatację statku. Wyniki tych starań przynoszą efekty bowiem w Polskiej Żegludze Morskiej „ambasadorem” naszego miasta jest zaliczany do najlepszych i udanych jednostek handlowych.
Pozdrowienia w imieniu załogi i własnym przesyła
D. Sajdak
30.05.1967
Notatka 5.
30 maja liberyjski port Monrovia powitał nas afrykańskim gorącym słońcem. Za niedługi czas murzyńscy robotnicy rozpoczęli rozładunek cementu i drobnicy. Na M/S „ŚWIDNICA” uruchomiono własny zmechanizowany sprzęt wyładowczy. Gdyż urządzeniami dźwigowymi port nie dysponuje. Ja natomiast niecierpliwiłam się kiedy moja stopa dotknie ziemi na kontynencie afrykańskim.
Dowództwo statku myśli miało podobne gdyż szybko i sprawnie załatwiono nam wyjście na ląd. Przewodnikiem trzech pasażerek był Ob. Kapitan. Zapakowaliśmy się do przysłanego mercedesa i dalej w nieznane. Zaraz za bramą portową już widać było pełną egzotykę miasta. Mijaliśmy całe szeregi knajpek portowych, bazary murzyńskie. Z dala miasto czyni wrażenie jak gdyby wielkiego amfiteatru. Dużo zieleni których gatunków nigdy nie widziałam i które przypominają pióropusze, wachlarze czy też nasze rodzime jabłonie. W najwyższej dzielnicy o nazwie Mamba Piont podziwiałyśmy na wskroś nowoczesne gmachy rządowe, loże masońską, pomnik I-go Prezydenta, parlament, pałac prezydencki, który robi bajowe wrażenie, całe ściany ażurowe piękny ogród basen. Bardzo ciekawe rozwiązanie architektoniczne posiada gmach hotelu dla Europejczyków, do tego przepychu i pewnych ekstrawagancji przytulają się rudery ubogiej ludności autochtonicznej. Co krok widzi się paradoksalne sceny. Bogatych murzynów za kierownicą najnowszych marek wozów amerykańskich, elegantów afrykańskich w melonikach pod krawatem i ludzi w łachmanach półnagich jedzących posiłki wspólnie z jednej ogromnej misy nie łyżką lecz wprost brudnymi rękami. Sklepy pełnej drogiej biżuterii czy innych luksusowych towarów i buble, które są sprzedawane wprost na ulicy przez kobiety i dzieci murzyńskie. Byłam w ekskluzywnej klimatyzowanej restauracji oraz w portowym nocnym barze gdzie zobaczyłam samo dno życia.
Liberia jako taka jest krajem zacofanym gospodarczo, rolniczo-surowcowym, bogatym w złoża rudy żelaza, kopalnie diamentów i złota. Dla kapitału amerykańskiego i N.R.F. jest źródłem surowców i bazą taniej siły roboczej dla plantacji i kopalń. Jeżeli chodzi o handel zagraniczny jest w zasadzie jednostronny, wywozi się rudę, kauczuk, diamenty, płody rolne a przywozi głównie wyroby przemysłowe ponieważ w Liberii są jedynie drobne zakłady produkcyjne, które w zasadzie nie rzutują na zaspokojenie potrzeb ludności. 65% ludności stanowią analfabeci.
Na około 1,5 miliona mieszkańców 60 tys. Liberyjczyków to cywilizowana klasa średnia klasa mieszczańska, reszta to plemiona zamieszkujące okolice miast i busz. Dzieci spotyka się tu bardzo dużo, mają piękne żywe oczy. niestety większość dzieci dotkniętych jest krzywicą, śmiertelność wśród nich jest bardzo wysoka gdyż 60% urodzonych dzieci nie przeżywa 2 lat.
Ta garść refleksji da obraz mojego pierwszego naprawdę wstrząsającego wrażenia z czarnego i egzotycznego dla przeciętnego człowieka lądu.
Jak zwykle łączę moc pozdrowień od siebie i Załogi
D. Sajdak