Miejscowość Krzyżowa na stałe zagościła na kartach dziejów i figuruje jako niewątpliwy symbol historyczny. W Polsce kojarzy się przede wszystkim z pamiętną tak zwaną „Mszą Pojednania” (niedziela,12 listopada 1989 roku), w której uczestniczył ówczesny premier Rzeczypospolitej Tadeusz Mazowiecki, oraz kanclerz Niemiec Helmut Kohl. W Niemczech Krzyżowa (a raczej Kreisau) ma podwójne znaczenie: jako siedziba rodowa marszałka pruskiego Helmutha von Moltke – zwycięzcy nad Danią, Austrią i Francją, ale również jako synonim niemieckiej opozycji przeciwko narodowemu socjalizmowi w czasie drugiej wojny światowej („Krąg z Krzyżowej” i Helmuth James von Moltke).
Śląski ślad rodziny von Moltke datuje się na 1867 rok. Wtedy Emma von Dresky sprzedała majątek w Krzyżowej marszałkowi polnemu Helmuthowi von Moltke. Ponieważ zmarł on bezpotomnie, dobra, które kupił dla siebie, przeszły na syna jego starszego brata. Ostatnim dziedzicem posiadłości słynnego pruskiego militarysty był hrabia Helmuth James von Moltke. Jako dziecko odebrał wychowanie oparte na tradycyjnych wartościach chrześcijańskich. Znane były jego powiązania w latach dwudziestych XX wieku z grupą profesora Eugena Rosenstocka-Hüssy, organizującego pod Lwówkiem Śląskim wychowawcze obozy pracy, w których przy udziale robotników, chłopów i studentów dyskutowano na temat problemu reform społecznych. Sam von Moltke często zaskakiwał i zadziwiał swoimi poglądami, które zdawały się nie pasować do wizerunku człowieka jego pochodzenia. Reprezentował opcję lewicową, naiwnie wierzył w przyszłość socjalizmu, a także w tak zwaną sprawiedliwość społeczną. Z tego powodu uchodził za zwolennika „arystokratycznego socjalizmu”. Po ukończeniu świdnickiego gimnazjum studiował prawo we Wrocławiu, Berlinie i Wiedniu. Jednakże z powodu trudności gospodarczych w rodzinnym majątku, powrócił do Krzyżowej jesienią 1929 roku krótko po pierwszym egzaminie państwowym, który zdawał jako aplikant sądowy. Dwudziestodwuletniemu synowi ojciec zaproponował przejęcie zarządu nad majątkiem. W ten sposób Helmuth został powiernikiem wierzycieli, dworu i swojego ojca. Stanowiska zarządcy nie porzucił także wtedy, gdy w roku 1939 po śmierci ojca stał się właścicielem Krzyżowej. Trudna sytuacja stanu finansów w majątku była dla niego dobrą szkołą i mimo wielu przeciwności udało mu się powoli wyprowadzić posiadłość z długów i doprowadzić jej gospodarkę do całkiem przyzwoitego stanu. W 1931 roku poślubił Freyę Deichmann z Kolonii. Dzięki odbywanej w okolicznych sądach aplikacji udało mu się niedługo potem pogodzić pracę w Krzyżowej z kontynuacją edukacji prawniczej. Helmuth pragnął zostać sędzią, ponieważ jednak w Rzeszy Niemieckiej kanclerza Adolfa Hitlera żądano od sędziów wydawania wyroków w oparciu o nazistowskie przepisy prawne, ostatecznie zdecydował się na pracę adwokata w Berlinie. We wrześniu 1939 roku wybuchła wojna. Von Moltke oczekiwał, że przyniesie ona ze sobą koniec hitleryzmu. Mimo militarnych sukcesów Wehrmachtu nie wygasło w nim przekonanie, że Niemcy muszą ją w końcu przegrać, i że najpóźniej wtedy nadejdzie kres reżimu. Należało przygotować się na ten moment. Ten cel połączył go w Berlinie ze starymi i nowymi przyjaciółmi. Przeciwny od początku narodowemu socjalizmowi latem 1940 roku Helmuth James von Moltke wraz z Peterem Yorckiem von Wartenburgiem zorganizował grupę opozycyjną, którą gestapo nazwało później „Kręgiem z Krzyżowej” (Kreisauer Kreis), ponieważ w Krzyżowej odbyły się trzy zjazdy tej nieformalnej organizacji (maj i październik 1942 roku; czerwiec 1943 roku). Miejscem spotkań nie był pałac, lecz oddalony o kilkaset metrów budynek na wzniesieniu za rzeką, zwany „domem na wzgórzu” (Berghaus). Jednakże główną działalność prowadzono w Berlinie, a spotkania odbywały się najczęściej w mieszkaniu Yorcka. Towarzystwo, obejmujące opozycjonistów spotykających się u obydwu hrabiów, skupiało ludzi o niesamowicie szerokim wachlarzu poglądów. Byli tam liberałowie, socjaldemokraci, nacjonaliści, konserwatyści, protestanci i katolicy. Łączyło ich kilka wspólnych celów: rekonstrukcja prawa, odbudowa państwa, demokracja, która pozwoliłaby wyeliminować błędy Republiki Weimarskiej, uspołecznienie podstawowych gałęzi przemysłu, ukaranie zbrodniarzy hitlerowskich czy utrzymanie chrześcijaństwa jako fundamentu życia społecznego. Członkowie „Kręgu z Krzyżowej” mieli najróżniejsze pomysły na powojenne Niemcy. Jedni widzieli swą ojczyznę w bloku państw skierowanych przeciwko Związkowi Sowieckiemu. Inni, jak wieloletni ambasador niemiecki w Moskwie Fritz-Dietloff von der Schullenburg, hołdowali starej szkole kanclerza Bismarcka, polegającej na przyjaznej polityce wobec Rosji. Młodzi dyplomaci: Adam von Trott zu Solz, czy Hans-Bernd August Gustav von Haeften pragnęli aby odrodzone Niemcy znalazły swoje miejsce w przyszłej wspólnocie narodów – unii europejskiej. Wszystkich tych przeciwników nazizmu łączył pogląd, że po wojnie Niemcy będą musiały naprawić i zadośćuczynić szkodom wyrządzonym innym państwom. Uznawali tym samym winę własnego kraju, jako sprawcy wojny i cierpień całych narodów. „Kreisauerczycy” odrzucali przemoc – narodowosocjalistyczny system miał się zniszczyć i skompromitować sam. Część z nich poparła jednak w lipcu 1944 roku pucz pułkownika Clausa Schenka von Stauffenberga. Moltke był wtedy już od pół roku pozbawiony wolności. Aresztowany za ostrzeżenie osoby poszukiwanej przez gestapo, w styczniu 1944 roku trafił do więzienia. W śledztwie, po nieudanym zamachu Stauffenberga, wyszły na jaw powiązania zamachowców z grupą z Krzyżowej. Spowodowały one kolejne aresztowania i w rezultacie rozbicie „Kreisauer Kreis”. Będąc świadom beznadziejności położenia i prawdopodobieństwa rychłej śmierci, hrabia Moltke tak pisał do swoich dwóch małych synów w październiku 1944 roku: „Przez całe moje życie, już w szkole, konsekwentnie zwalczałem ciasnotę umysłu i przemoc, arogancję, nietolerancję, oraz bezwzględność tkwiącą w Niemcach, która znalazła swój wyraz w państwie narodowosocjalistycznym. Zająłem się również tym, aby przezwyciężony został ów duch z jego złymi konsekwencjami, takimi jak nacjonalizm, znajdujący wyraz w bezprawiu, prześladowaniach rasowych, braku wiary i materializmie. Zatem naziści z ich punktu widzenia mają rację, że pozbawiają mnie życia.”
Von Moltkemu przedstawiono zarzut zdrady stanu. 12 stycznia 1945 roku Trybunał Ludowy pod przewodnictwem Rolanda Freislera skazał go na śmierć. 23 stycznia hrabia Helmuth James von Moltke został ścięty w berlińskim więzieniu Plötzensee i pochowany w nieznanym miejscu. Procesy innych opozycjonistów „Kręgu z Krzyżowej” toczyły się dalej. Ostatni wyrok śmierci wykonano 2 lutego 1945 roku – jego ofiarą padł jezuita Alfred Delp. Tak mniej więcej w wielkim skrócie przedstawia się historia „Kreisauer Kreis”. O istnieniu tej opozycyjnej formacji wiedziałoby pewnie tylko nieliczne grono zawodowych historyków i politologów – gdyby nie pamiętna transformacja ustrojowa, którą Polska przeszła w 1989 roku. W jej wyniku nastąpiła między innymi zdecydowana reorientacja polskiej polityki zagranicznej: „Wielki Moskiewski Brat” został zastąpiony przez „Wielką Brukselską Siostrę”, a Niemcy stały się największym orędownikiem przyjęcia naszego kraju w skład tak zwanej Unii Europejskiej i w struktury Paktu Północnoatlantyckiego (NATO). W Polsce natomiast na gwałt rozpoczęto poszukiwania jakiegokolwiek symbolu, który miałby doprowadzić do zbliżenia między narodami: polskim i niemieckim. Początkowo miał nim być rozstrzelany za dezercję z Wehrmachtu wiedeńczyk Otto Schimek – postać kultowa dla pacyfistów z organizacji „Wolność i Pokój”. Kiedy akcja ta spaliła na panewce, na światło dzienne wypłynęła osoba Helmutha Jamesa von Moltke i „Kręgu z Krzyżowej”, od razu uzyskując pełną aprobatę i poparcie ze strony sfer rządowych Polski i Niemiec. Dawny majątek rodziny von Moltke wybrano na miejsce jesiennego spotkania „pierwszego niekomunistycznego premiera” Tadeusza Mazowieckiego i kanclerza Helmuta Kohla. W tym gorącym dla Polski i Niemiec czasie (upadek muru w Berlinie 9 listopada 1989 roku) odbyła się „Msza Pojednania”. Niemiecki kanclerz i polski premier uzgodnili tam wstępnie projekt powstania Międzynarodowego Domu Spotkań Młodzieży (MDSM). W finansowaniu remontu pałacu i budynków byłego majątku miała udział Fundacja Współpracy Polsko-Niemieckiej. W listopadzie 1990 roku formalnie powstała Fundacja „Krzyżowa” dla Porozumienia Europejskiego, o której wówczas pisano: „stawia sobie za cel pobudzanie i popieranie działalności zmierzającej do utrwalenia pokojowego i naznaczonego wzajemną tolerancją współistnienia narodów, grup społecznych i jednostek. W ten sposób pragnie kontynuować duchowe dziedzictwo Kręgu z Krzyżowej i popierać porozumienie w Europie”. Jednym z najważniejszych projektów zrealizowanych dotychczas przez Fundację jest MDSM, którego uroczyste otwarcie nastąpiło 11 czerwca 1998 roku i było szeroko relacjonowane przez polskie i niemieckie środki masowego przekazu. W powodzi informacji, jakie z tej i potem jeszcze wielu innych okazji zalały mass media, znalazły się jednak tylko fakty „politycznie poprawne” i użyteczne dla piewców i admiratorów „Kręgu z Krzyżowej” oraz samej Fundacji. Całkowitym milczeniem pominięto natomiast te wydarzenia historyczne i współczesne, które mogą być niewygodne dla „jedynie słusznej” idei pojednania.
Wszechogarniająca fala tolerancji, poszanowania praw człowieka, ochrony wszelkich mniejszości i afirmacji wszystkich możliwych zboczeń powoli zalewa nasz kontynent. Entuzjaści tak zwanej „Zjednoczonej Europy” spod znaku traktatu lizbońskiego łudzą narody europejskie wizją pokojowej, bezkonfliktowej i dostatniej egzystencji, wyzwolonej z „upiorów przeszłości i nietolerancji”: rasizmu, ksenofobii, narodowych partykularyzmów. Ten kosmopolityczny jazgot słychać wszędzie – w telewizji, radiu, internecie, systemowej prasie. Wiadomo, jaka ma być ta przyszła Europa – bez granic, bez narodów, bez tradycji, bez tożsamości. Cały dorobek kulturowy pokoleń ma zostać zniszczony w imię mitycznej tolerancji, postępu i wszechrasowego braterstwa. Te koncepcje realizowane są w praktyce między innymi przez Fundację „Krzyżowa”.
Klaus-Jürgen Müller, profesor historii najnowszej na Uniwersytecie Hamburskim, w swych „Krytycznych uwagach w związku z 20 lipca 1944 roku” pisze, nie bez racji, że powojenną ocenę niemieckiej opozycji antyhitlerowskiej obciążają polityczne interesy. Dzieje „Kreisauer Kreis” są dziś czymś więcej, niż tylko historycznym wydarzeniem sprzed kilkudziesięciu lat, są politycznym mitem zbudowanym i pielęgnowanym przez elitę rządzącą w Niemczech. Mitem, który po 1989 roku został przejęty i zaaprobowany przez postępowe i proeuropejskie gremia w Polsce.
Toteż nic dziwnego, że poniżej przedstawione fakty, opinie i wydarzenia nie są powszechnie znane, a wręcz przeciwnie, środki masowego przekazu starają się je przemilczeć i tworzą wyidealizowany obraz „Kręgu z Krzyżowej” i samej Fundacji, złożony z pozytywnych sądów.
Polskim historykom i prawnikom grupa „Kreisauer Kreis” jest dobrze znana. Szczególnie wiele miejsca poświęcił jej w swoich publikacjach profesor Karol Jonca z Uniwersytetu Wrocławskiego, który od początku lat siedemdziesiątych XX wieku uchodził za znawcę i eksperta w tym temacie. W czerwcu 1989 roku, podczas grupowej wizyty w Krzyżowej, znajomy wrocławskiego naukowca, również profesor tyle że z Holandii nie potrafił jednak zlokalizować słynnego „domu na wzgórzu” posiłkując się dokładnymi wskazówkami, których udzielił mu ów wybitny badacz i luminarz wrocławskiej uczelni, co wywołało u zagranicznych gości początkowo konsternację, a następnie uśmiechy politowania i złośliwe komentarze. Ale o „Kręgu z Krzyżowej” pisali też autorzy zachodnioeuropejscy i – co zrozumiałe – niemieccy. Nie akceptował bynajmniej eksponowanej roli grupy von Moltkego Allan Bullock. W swym studium o Hitlerze uważał „za nieco ryzykowne” mówić o niemieckiej opozycji „w odniesieniu do luźno ze sobą powiązanych grupek, pozbawionych wspólnej organizacji i celu, a złączonych tylko wrogim stosunkiem do hitleryzmu”. Inny angielski historyk, J.S. Conway, określił „Kreisauer Kreis” jako wąską grupę osób zbliżonych do siebie na bazie „chrześcijańskich przekonań, których opozycja wobec reżimu nazistowskiego sprowadzała się przede wszystkim do moralnej awersji”. Opinie niejako nie zainteresowanych historyków stawiają problem „Kręgu z Krzyżowej” we właściwej skali. Ta swoiście pojmowana opozycja dotyczyła bowiem nie więcej niż trzydziestu osób. Wyłania się tu przy okazji kwestia, czy grupę von Moltkego należy nazywać ruchem oporu, czy też opozycją. Spora grupa badaczy niemieckich, a także większość polskich, stoi na stanowisku, że faktyczny ruch oporu, wyrażający się w czynnych formach zwalczania okupanta niemieckiego, istniał jedynie na terenie ziem zajętych przez Rzeszę Niemiecką podczas drugiej wojny światowej. Uważają oni, że różne przejawy biernego oporu w Niemczech uprawiane przez samych Niemców mogą być określane jedynie mianem opozycji antyhitlerowskiej. Jednak część historyków niemieckich, a spośród polskich między innymi profesor Franciszek Ryszka, używało lub w dalszym ciągu posługuje się terminem ruch oporu w stosunku do całej Europy łącznie z Niemcami. Większość przychyla się jednak do stanowiska, że należy stosować pojęcie opozycja niemiecka, albowiem określenie ruch oporu implikuje masowość i skuteczność, a takie zjawisko nie występowało w samych Niemczech i z całą pewnością nie można mówić o ruchu oporu w stosunku do „Kręgu z Krzyżowej”. Ożywienie działalności „Kreisauer Kreis”, tak jak i innych ugrupowań niemieckiej opozycji antyhitlerowskiej, przypadło na okres klęsk i niepowodzeń armii niemieckiej. Spotkania i tworzenie dokumentów programowych „Kreisauerczyków” odbywało się w ścisłej tajemnicy. Żadnym czynnym wystąpieniem na zewnątrz nie ujawnili oni swego wrogiego stosunku do hitleryzmu, czekając na jego „samowypalenie się”. Mimo to nie brakuje obecnie też opinii traktujących grupę von Moltkego na równi z puczystami von Stauffenberga, a bywa, że stawia się ich nawet w jednym szeregu z przedstawicielami polskiej Armii Krajowej czy francuskiej Résistance.
W szeregu publikacji, a zwłaszcza w artykułach prasowych na temat „Kreisauer Kreis”, przedstawia się tę grupę jako „antyfaszystów”, którzy „w większości zostali zamordowani przez zbrodniczy reżim Hitlera”. Tymczasem prawda wygląda nieco inaczej. Z 28 osób aktywnie uczestniczących w działalności „Kręgu z Krzyżowej” wyrok śmierci wykonano na ośmiu. Oprócz von Moltkego śmierć ponieśli: Peter Yorck von Wartenburg, Adam von Trott zu Solz, Hans-Bernd von Haeften, Adolf Reichwein, Theodor Haubach, Alfred Delp i Julius Leber. Pozostali przeżyli wojnę, podobnie jak najbliższe rodziny straconych. Mało tego, „zbrodniczy reżim” nie skonfiskował posiadłości i majątku ruchomego większości opozycjonistów (Freya von Moltke, mimo że rzekomo osobiście brała czynny udział w pracach „Kręgu”, do końca wojny spokojnie żyła i mieszkała w majątku Krzyżowa). Warto o tym pamiętać, zwłaszcza jeśli uprzytomnimy sobie, że w „demokratycznych” państwach koalicji antyhitlerowskiej postępowano zupełnie inaczej w stosunku do potencjalnych podejrzanych o działania antyrządowe. I nie mam tu na myśli bynajmniej tylko Związku Sowieckiego, gdzie za najmniejszą, nawet wyimaginowaną niesubordynację groziła śmierć lub zesłanie do łagru. W czasie drugiej wojny światowej do najbardziej znanych akcji rządu USA należało wtrącenie, niezależnie od płci i wieku, około 120 tysięcy amerykańskich Japończyków, tak zwanych „Nisei”, do obozów koncentracyjnych. Prezydent Roosevelt kazał sporządzić listy proskrypcyjne na 11 dni przed japońskim atakiem na Pearl Harbour. Jedynym kryterium była przynależność rasowa. Bez formalnego oskarżenia, bez udowodnienia jakiegokolwiek przestępstwa pozbawiono wolności i własności prywatnej ponad 100 tysięcy ludzi, w tym sieroty, dzieci adoptowane przez białe amerykańskie małżeństwa, dzieci z rodzin mieszanych, ludzi, którzy nigdy nie mówili po japońsku lub też w ogóle nie wiedzieli o swoim pochodzeniu. Wystarczyło, że mieli 1/16 domieszki krwi japońskiej. Zbiorowe represje ogarnęły nie tylko obywateli pochodzenia japońskiego. W 1941 roku FBI dokonała na podstawie wcześniej przygotowanych spisów prewencyjnego aresztowania 70 tysięcy Niemców, Węgrów, Rumunów i Bułgarów. Do więzień i obozów pracy trafili również Amerykanie uchylający się od przymusowej służby wojskowej. Znaczne grupy obywateli USA objęto nakazem wyznaczonej im przez rząd pracy, co nie różniło się, gdy chodzi o zasady, od pracy przymusowej w hitlerowskich Niemczech czy w stalinowskim Związku Sowieckim. Odrębna sprawa to los Świadków Jehowy w USA, którzy podczas drugiej wojny światowej zostali po prostu zamknięci w więzieniach bez wyroku sądowego.
O Anglii pod rządami premiera Winstona Churchilla pisał pewien Brytyjczyk: „Musieliśmy znosić pełny reżim socjalistyczny ze wszystkim, co go charakteryzuje: władzą jednej partii, kontrolą przemysłu, trzymaniem w więzieniach bez wyroku sądowego, przymusową pracą w kopalniach”. W tym okresie w angielskich obozach koncentracyjnych znalazło się 75 tysięcy Niemców, Austriaków i Włochów, w większości uchodźców ze swoich krajów. Prewencyjne represje objęły także różne środowiska polityczne. Aresztowań dokonywano na podstawie specjalnego zarządzenia, które dawało pełną swobodę ministerstwu spraw wewnętrznych. W 1940 roku do obozów koncentracyjnych trafiło 8 tysięcy obywateli brytyjskich, od skrajnych prawicowców po radykalnych pacyfistów. Wystarczyło, iż aresztowanie było pożądane ze względu na interes publiczny. W ten sposób w Wielkiej Brytanii stworzono dokładny odpowiednik niemieckich kacetów, które tak zaciekle krytykowane były przez brytyjskich polityków i publicystów. Tego typu środki umożliwiały rządowi angielskiemu aresztowanie każdego, kto ośmielił się mieć opinie, które mu się nie podobały lub mogły być przezeń interpretowane jako nie patriotyczne i szkodliwe dla wysiłku wojennego.
Widać więc wyraźnie, że praktyki stosowane przez hitlerowców w stosunku do rodzimej opozycji w niczym nie różniły się od tych, które występowały u aliantów. Po obu stronach sądy skazywały na śmierć rzeczywistych lub urojonych przeciwników danego systemu.
Należy tu również, niejako na marginesie, zauważyć, że określenie, jakoby hrabia von Moltke i jego grupa byli „antyfaszystami” i walczyli z „faszystowską” dyktaturą, jest całkowicie błędne. W latach 1933-1945 władzę w Niemczech sprawowali NARODOWI SOCJALIŚCI, a nie faszyści i stawianie znaku równości pomiędzy przedstawicielami tych dwóch odmiennych ruchów ideowo-politycznych jest niedopuszczalne. Twierdzenie, że niemiecki NARODOWY SOCJALIZM to to samo co włoski faszyzm jest wymysłem (jak widać, dla niektórych osób aktualnym do dzisiaj) komunistycznej propagandy, która w jednym „faszystowskim” szeregu stawia: Mussoliniego, Hitlera, Franco, Salazara, Perona, Vargasa czy Pinocheta.
Powracając do historii „Kreisauer Kreis” należy zadać apologetom tej grupy podstawowe pytanie: dlaczego antyhitlerowska postawa nie skłoniła von Moltkego i jego towarzyszy do działań opozycyjnych już w latach 1933-1934, kiedy narodowi socjaliści likwidowali legalnie funkcjonujące partie i organizacje, zamykali swoich przeciwników w obozach koncentracyjnych lub zmuszali ich do opuszczenia Niemiec? Dlaczego nie zrobili nic w czasie wypadków tak zwanej „Nocy Kryształowej” w 1938 roku? Na te i na wiele innych pytań próżno szukać odpowiedzi w bogatej literaturze poświęconej niemieckiej opozycji. Interpretacja moralna nie dostarcza też przekonywujących argumentów co do postawy „Kreisauerczyków” w okresie hitlerowskiej agresji militarnej i ich stosunku do zbrodni ludobójstwa w państwach okupowanych przez Rzeszę Niemiecką. Mimo to teza o wąskiej grupie osób składających się na „Krąg z Krzyżowej”, pozbawionych możliwości jakiegokolwiek oddziaływania na niemieckie społeczeństwo i zachowujących w dodatku bierną postawę, zdaje się rozmywać w pracach historyków.
Wątpliwości budzą twierdzenia o zasięgu „religijnego protestu przeciwko narodowemu socjalizmowi i jego hasłom przemocy”, skoro grupka osób spotykających się na płaszczyźnie towarzyskiej nie dawała publicznego wyrazu swym zapatrywaniom, a nieliczne dokumenty przechowywała potajemnie na okres powojenny. Dezaprobata dla przemocy realizowanej przez hitleryzm, sięgająca do argumentów etyki chrześcijańskiej, ale równocześnie zarzucenie czynnego oporu przeciwko reżimowi, zakreśliły ramy działania „Kreisauer Kreis”.
W oparciu o bogatą korespondencję z lat wojny większość badaczy udowadnia, że Helmuth James von Moltke konsekwentnie dokładał starań zmierzających do humanitarnego traktowania jeńców wojennych przez armię niemiecką. Do niego bowiem należało przygotowywanie opinii i projektów odpowiednich przepisów dotyczących jeńców, a w rozmowach przeprowadzonych z dowódcami wojskowymi w krajach okupowanych zdołał rzekomo przeforsować własny pogląd w sprawie wziętych do niewoli nieprzyjaciół. Po bliższym zapoznaniu się z tym zagadnieniem mogą nasuwać się pewne wątpliwości, czy subiektywne zapewnienia von Moltkego zawarte w jego prywatnych listach odpowiadały jego rzeczywistym działaniom w Abwehrze, oraz czy zabiegi te były istotnie skuteczne.
Nieuwzględnienie przez większość autorów opisanych powyżej i poniżej faktów poważnie obniża wartość ich publikacji.
I tak na przykład z niewiadomych powodów badacze (z którymi współpracowała przecież wdowa po Helmucie Jamesie – Freya von Moltke) przemilczają ważkie problemy i wydarzenia wiążące się z Krzyżową. Nie znajdziemy w ich pracach wzmianek o filiach obozu koncentracyjnego Gross-Rosen położonych w byłych dobrach hrabiego von Moltkego w pobliskim Grodziszczu i Wieruszowie, ani o śmierci licznych więźniów tych filii. Nie piszą oni o przymusowych robotnikach, którzy pracowali w majątku opozycjonisty. W zasadzie byli to tylko Polacy. Jednak na początku wojny w okolicach Krzyżowej przebywali też Francuzi, sypiący wały nad rzeką Piławą. Po 1941 roku, w czasie spiętrzenia prac w polu, przywieziono do lagru w Grodziszczu jeńców sowieckich, których żywiono kartoflami i burakami. Warunki, w jakich znajdowali się Polacy pracujący na terenie dominium von Moltkego, tak wspominał po latach jeden z wielu robotników rolnych: „Poza ciężką pracą dokuczał nam głód i zimno. My, Polacy (a było nas około 40 osób), mieszkaliśmy w nieogrzewanych pomieszczeniach nad stajniami. Brakowało nam ciepłych okryć. Nie miałem zimowego obuwia, kurtki ani swetra. Brakowało bielizny osobistej. Tylko raz dostałem „na przydział” krótkie spodenki. Całą zimę chodziliśmy w gumiakach, bez skarpet. Latem pracowaliśmy w polu, zimą przy omłotach. Nosiliśmy ciężkie worki z ziarnem na przyczepy lub do dwupiętrowego spichrza. Otrzymywaliśmy na tydzień trzy małe chleby i kostkę masła, ale to zjadałem w ciągu 3-4 dni. Na obiad dostawaliśmy zupę kartoflaną bez mięsa i jarzyn. Naszą pracę nadzorował rządca i brygadzista, ponadto co kilka dni przyjeżdżał na kontrolę nachmajster z niemieckiej policji, który sprawdzał, czy któregoś z nas nie brakuje. Wszyscy nosiliśmy naszyte na ubrania prostokąty z literą „P”. Poruszać można się było tylko w obrębie wioski do godziny 21. Raz w miesiącu otrzymywaliśmy przepustkę. Wtedy udawaliśmy się do Świdnicy, by na wyprzedaży używanych rzeczy kupić sobie spodnie lub marynarkę i nosić je aż do zupełnego zniszczenia”. Tak wyglądała sytuacja robotników przymusowych w majątku Helmutha i Freyi von Moltke, ludzi, którzy „podczas wojny zaangażowali wszystkie siły, by w ramach swoich możliwości pomóc ofiarom systemu bezprawia”.
Nie wspomina się obecnie zbyt chętnie także o fakcie, że w ramach swych zamierzeń hrabia von Moltke – w odróżnieniu od zdecydowanej większości niemieckich opozycjonistów – nie wykluczał z rodziny przyszłej „Zjednoczonej Europy” Związku Sowieckiego. Co więcej, von Moltke i Adam von Trott Zu Solz pragnęli nawiązania kontaktów z komunistami i byli za wspólną akcją z nimi. Trott był również zdecydowanym zwolennikiem nawiązania kontaktów z komunistycznym komitetem „Wolne Niemcy” utworzonym w Związku Sowieckim. Adoratorzy „Kreisauer Kreis” pomijają milczeniem zarzuty stawiane Eugenowi Gerstenmaierowi przez część historyków, którzy przedstawiają jego uczestnictwo w „Kręgu Krzyżowej” w roli agenta hitlerowskiej służby bezpieczeństwa SD. Eugen Gerstenmaier (1906-1986), powojenny prezydent zachodnioniemieckiego Bundestagu, uczestniczył w dwóch spotkaniach w Krzyżowej oraz w około trzydziestu dalszych rozmowach z von Moltkem, brał udział w pracach spiskowców Stauffenberga i był współoskarżonym w procesie von Moltkego ale jednak nie został skazany na śmierć. Nadmiernie eksponuje się natomiast twierdzenie hrabiego von Moltke, że Czechy lub Polska mogą uzyskać po wojnie Śląsk. Akurat tego jego poglądu nie podzielali prawie wszyscy spośród grona „Kreisauerczyków” z hrabią Peterem Yorckem von Wartenburgiem na czele. Wypada w tym miejscu wyraźnie zaznaczyć, że wśród niemieckich opozycjonistów znajdowali się i tacy, którzy proponowali, aby wschodnia granica Niemiec była identyczna z granicą Cesarstwa Niemieckiego z 1914 roku. Fakt, że ktoś był opozycjonistą i przeciwnikiem Adolfa Hitlera oraz narodowego socjalizmu, wcale nie oznacza automatycznie, iż był przyjaźnie lub chociażby neutralnie nastawiony do Państwa Polskiego. Większość polityków – demokratycznej w końcu Republiki Weimarskiej – wrogo odnosiła się do Polski i tu ich poglądy były raczej zbieżne z programem hitlerowców. Jeżeli mówimy więc o propolskich sympatiach Helmutha Jamesa von Moltkego, to nie należy zapominać, że w „Kręgu z Krzyżowej” działał też Hans Lukaschek (1885-1960), wybitny działacz katolickiej partii Centrum, reprezentujący zdecydowanie antypolską orientację. W 1927 roku został on usunięty z powodu szpiegostwa politycznego z województwa śląskiego jako persona non grata. W okresie 1929-1933 pełnił funkcję nadprezydenta prowincji górnośląskiej, dotkliwie uprzykrzając życie polskiej mniejszości. W maju 1933 roku, zmuszony do rezygnacji, przeszedł w stan spoczynku. Po wojnie był jednym z przywódców rewizjonistycznych ziomkostw śląskich. Wychodzi więc na to, że von Moltke i jego współtowarzysze zasłużyli raczej na poczesne miejsce, w historii Niemiec a nie Polski. Są jednak nawet tacy Niemcy, którzy uważają swych współziomków z antyhitlerowskiego ruchu oporu i opozycji za zwykłych zdrajców, a nie bohaterów.
Każda działalność opozycyjna i konspiracyjna nie odbywa się na samotnej izolowanej wyspie, ale wśród innych państw, wrogich lub sojuszniczych, które z uwagą śledzą to, co dzieje się w innych krajach. Tak było i w przypadku „Kreisauer Kreis”. Wielu spośród jego członków miało kontakty z przedstawicielami obcych mocarstw. Niektórzy przekroczyli cienką granicę między opozycją wobec hitlerowskiego reżimu a zdradą ojczyzny, inni poruszali się po tej granicy. Jednak działalność całej niemieckiej konspiracji na niewiele się zdała w tym sensie, że państwa alianckie nie okazały żadnego zainteresowania dojściem do władzy przedstawicieli „innych Niemiec”. Owszem, zainteresowane były aktywnością spiskowców w aspekcie wywiadowczym i militarnym, czyli jej wpływem na osłabienie armii i państwa, ale nie w aspekcie politycznym. Alianci po to przecież wysunęli żądanie bezwarunkowej kapitulacji Niemiec już w 1943 roku, aby nie musieć negocjować zawarcia pokoju także w przypadku, gdyby Hitler i partia narodowosocjalistyczna stracili nagle władzę. Interesowała ich opozycja, ale nie pragnęli jej sukcesu, bo to utrudniłoby im posunięcia polityczne i, jak sądzili, pozbawić by ich mogło owoców zwycięstwa. I nic nie wskazuje na to, żeby państwa koalicji antyhitlerowskiej chciały zawrzeć pokój z Niemcami w przypadku, gdyby Adolf Hitler został usunięty. Nie toczyły przecież wojny wyłącznie po to, aby obalić tyranię Hitlera, ale raczej po to, żeby wyeliminować Rzeszę Niemiecką jako europejską i światową potęgę. Dlatego niemiecki ruch oporu i opozycja znajdowały się w całkowitej międzynarodowej izolacji. Reakcje na pucz Stauffenberga w 1944 roku, w który zamieszani byli też „Kreisauerczycy”, nie pozostawiają co do tego żadnych wątpliwości. Winston Churchill wypowiadając się na ten temat stwierdził, że im więcej Niemców zginie z rąk niemieckich, tym lepiej. Następnie w Izbie Gmin oświadczył, że chodzi o wzajemne mordowanie się w elicie politycznej państwa hitlerowskiego. Dziennik „Daily Mail” informował o puczu w artykule zatytułowanym „Rywalizacja bandy gangsterów”. „New York Times” pisał o „epizodzie z ciemnego gangsterskiego podziemia” i wyrażał zadowolenie z faktu, że Adolf Hitler niszczy niemiecką armię z jej pruską tradycją. Z kolei radio moskiewskie mówiło o spiskowcach: „ociekający krwią militaryści, junkrzy i baronowie”. Ciekawie podsumował ich również Bertold Brecht, przebywający wtedy na emigracji w USA: „Kiedy doszły wiadomości o krwawych zdarzeniach pomiędzy Hitlerem i junkierskimi generałami, trzymałem kciuki za Hitlera, bo kto inny, jeśli nie on wykończy za nas tę bandę przestępców”. Podobne było nastawienie Amerykanów, którzy pruskich junkrów uważali za przeszkodę w planowanej „demokratyzacji” Niemiec. Warto również przypomnieć fakt, że Brytyjczycy w swoich audycjach radiowych bezustannie wymieniali nazwiska osób zaangażowanych ich zdaniem w ruch opozycyjny, co skwapliwie zostało wykorzystane przez gestapo, które aresztowało w ten sposób wielu Bogu ducha winnych Niemców. W tym wypadku Anglikom chodziło po prostu o wplątanie w rzekomą działalność spiskową jak największej ilości oficerów, co miało wywołać zamęt i dezorganizację w armii niemieckiej. Tak wyglądała zapłata dla tych przedstawicieli narodu niemieckiego, którzy liczyli na aliantów i oddali im wiele rozmaitych usług. W rzeczywistości okazało się, że byli tylko instrumentem w rękach obcych potęg.
W ten sposób podsumowuje działalność antyhitlerowców w Rzeszy Niemieckiej zdecydowana większość niemieckich prawicowych (i wcale nie neonazistowskich przy tym) uczonych. Twierdzą oni w dodatku, że ci, którzy wystąpili przeciwko Hitlerowi, zdradzili Niemcy i własny naród.
Helmuth James von Moltke ze względu na stan zdrowia nie był zdolny do służby wojskowej, mógł jedynie pracować w administracji. Został co prawda powołany, ale nie jako żołnierz, lecz jako pracownik służby cywilnej do wojskowej tajnej służby – „Abwehry”. Zarówno jednak on sam, jak i większość pozostałych członków „Kręgu z Krzyżowej”, poprzez swój udział w opozycji złamała przysięgę, która brzmiała następująco: „Składam wobec Boga tę oto uroczystą przysięgę: będę bezwzględnie posłuszny Führerowi Rzeszy Niemieckiej, najwyższemu wodzowi sił zbrojnych i będę gotów jako odważny żołnierz oddać życie dla zachowania tej przysięgi”. „Kreisauerczycy” uznali, że przysięga już ich nie obowiązuje i muszą iść za głosem sumienia. Ale tak naprawdę przysięga jest bezwarunkowa – każdy warunek mówiący o tym, kiedy przestaje ona obowiązywać, czyni ją bezużyteczną, ponieważ nabiera ona znaczenia dopiero w sytuacjach nadzwyczajnych i niezwykle trudnych; w łatwych czasach i normalnych sytuacjach przysięga nie jest potrzebna. Gloryfikowanie łamania przysięgi, nieposłuszeństwa i zdrady (choćby wynikających z najbardziej szlachetnych pobudek) owocuje w przyszłości jak najgorzej. Bałwochwalczy zachwyt wobec „bohaterów” z Krzyżowej jest równoznaczny z uznaniem milionów Niemców walczących podczas drugiej wojny światowej za zdrajców, gdyż wierni byli złożonej przysiędze i chcieli zwycięstwa, a nie klęski Niemiec. Byli często nieprzychylni NSDAP i zupełnie nie akceptowali pewnych zbrodniczych aspektów jej polityki, ale nie chcieli również klęski wojennej swojego kraju. Uznawali bezwarunkowość przysięgi wojskowej, choć wiedzieli, że są sytuacje, które nie pozwalają jej dotrzymać. Ale wiedzieli równocześnie, że za złamanie przysięgi trzeba zapłacić cenę najwyższą. Rzesza Niemiecka była tak nierozerwalnie spleciona z narodowym interesem Niemiec, że każda obstrukcja i sabotaż planów Adolfa Hitlera uderzały nie tylko w system narodowosocjalistyczny, ale i w naród niemiecki.
Fakt, że najwybitniejszym historiografem „Kręgu z Krzyżowej” został Holender (politolog profesor doktor Ger van Roon z Amsterdamu), a nie Niemiec, wiąże się z pozycją i oceną niemieckiej opozycji i konspiracji przez samych Niemców. Własny ruch oporu przeciwko Rzeszy Niemieckiej nie był i nie jest ogólnie podziwiany i szanowany, a jego żyjący członkowie lub ich rodziny do dziś mogą mówić o negatywnych doświadczeniach, których zaznali. Nie jest chyba tylko i wyłącznie dziełem przypadku, że Freya von Moltke z rodziną mieszka obecnie w USA, a nie w Niemczech. Natomiast byli oficerowie i żołnierze armii niemieckiej obsypywani przez Hitlera zaszczytami i najwyższymi odznaczeniami, którzy do końca byli mu wierni, żyli lub dożywają swych ostatnich dni w ojczystym kraju otoczeni, jeśli nie powszechnym szacunkiem, to przynajmniej życzliwą neutralnością. Aby nie być gołosłownym, wystarczy przytoczyć takie nazwiska jak: Adolf Galland, Erich Hartmann czy Otto Kretschmer. Dokładnie w ten sam sposób my, Polacy, powinniśmy podchodzić do Ludowego Wojska Polskiego (LWP). Zamiast nazywać je wzorem „polityków” z Prawa i Sprawiedliwości (uważających się oczywiście za przedstawicieli prawicy) „polskojęzycznymi oddziałami imperialnej armii sowieckiej”, należy przyjąć, że tradycja LWP – która w swym jądrze była POLSKĄ ARMIĄ, nie powinna być dziś potępiana w czambuł i odrzucana; podobnie jak według prawicy niemieckiej Bundeswehra nie może odrzucać in extenso tradycji Wehrmachtu i Waffen-SS.
Po drugiej wojnie światowej majątek von Moltków przypadł Państwu Polskiemu i został rozparcelowany na mniejsze gospodarstwa, a z pozostałej jego części utworzono Państwowe Gospodarstwo Rolne (PGR). Zabudowania były nadal użytkowane, ale stopniowo popadały w ruinę. Zainteresowanie miejscem, gdzie zbierał się „Kreisauer Kreis”, rozpoczęło się we wrocławskim środowisku naukowym już w latach siedemdziesiątych XX wieku jednak próby jakiegokolwiek upamiętnienia działalności „Kręgu” napotykały na opór władz Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej.
Przełom nastąpił dopiero w roku 1989, po zwycięstwie „Solidarności”. Poprzedzały go nowe impulsy przychodzące spoza Polski od osób zainteresowanych tradycją Krzyżowej. Spotkały się one z żywym oddźwiękiem we wrocławskim Klubie Inteligencji Katolickiej, na którego forum nie tylko dojrzewał i klarował się pomysł międzynarodowego ośrodka spotkań, ale który stał się poza tym rzecznikiem realizacji tej idei.
Po „Mszy Pojednania” przybrała ona konkretny kształt i realne podstawy umocnione politycznymi decyzjami rządów Polski i Niemiec. Sama msza miała miejsce w niedzielę 12 listopada 1989 roku. Nieprawdziwe były doniesienia, jakoby w Krzyżowej w przeddzień wizyty kanclerza Kohla malowano trawę na zielono, drzewa na brązowo, a dachówki na czerwono. Sam byłem i widziałem: malowano, i to na biało, „tylko” przydrożne słupki, krawężniki i pasy na trasie Świdnica-Dzierżoniów. Niewykluczone oczywiście, że gdyby czasu i sił było więcej, to ktoś wpadłby na pomysł, żeby poprawić kolor trawnika i wyprostować krzywo rosnące dęby. Czasu jednak nie było i nie udało się nadrobić kilkudziesięciu lat zaległości w ciągu paru dni gorączkowych robót. Nie pomogło nawet ściągnięcie z całego województwa wałbrzyskiego sprzętu transportowego, ekip specjalistów od dachów, tynków i rur, pomoc straży pożarnej i wojska oraz przyznanie priorytetu w zaopatrzenie we wszystkie niezbędne materiały, jak również nielimitowane fundusze. À propos tych ostatnich – musiało chodzić o naprawdę duże pieniądze.
Na samo tylko wyrównanie i upiększenie dziedzińca pegeerowskiego folwarku poszło dobrze ponad sto wywrotek nawiezionego piasku i żwiru, (część wożono podobno aż spod Strzegomia). Jeszcze w sobotę, kiedy przez środek placu wytyczono już barierkami drogę dla polsko-niemieckiej delegacji, wywrotki dowoziły żółciutki piasek na skraj placu. Na gwałt poprawiano też wygląd tak zwanego „domku na wzgórzu”, w pałacu z okazji przyjazdu dostojnych gości dykty w oknach zastąpiono matowymi szybami (przyczepiono je od zewnątrz gwoździami nie ruszając ram okiennych) i połatano trochę dach od frontu. A można było tego wszystkiego uniknąć, bowiem jeszcze w 1984 roku wojewódzki konserwator zabytków w Wałbrzychu nakazał gospodarzom pałacu przeprowadzenie remontu. W tym czasie jednak na miejscowy PGR nie było mocnych i pomimo rozmaitych interwencji, a nawet włączenia się w sprawę prokuratury, do prac naprawczych nie doszło.
Nabożeństwo nasycone było treściami symbolicznymi. Była to – jak głosił oficjalny program – msza święta pojednania. Odprawiono ją zamiast mszy po niemiecku na Górze św. Anny, gdzie kanclerz miał się spotkać z przedstawicielami mniejszości niemieckiej. I dopiero po specjalnych rozmowach rządowych poprzedzających wizytę Helmuta Kohla zrezygnowano z Góry św. Anny, która dla Polaków i Niemców ma rozbieżne znaczenie symboliczne. Zamiast spotkania niemiecko-niemieckiego na Górze św. Anny odbyła się w Krzyżowej „Msza Pojednania” niemiecko-polskiego. Nikt jednak nie zabraniał nikomu przybyć na dawny dziedziniec pałacu hrabiego von Moltke. Toteż kanclerza RFN witały niemieckojęzyczne transparenty z DANZIG, ELBING, RATIBOR i innych miejscowości. Powiewały również niemieckie flagi z czarnym orłem. W czasie, gdy kanclerz i premier padali sobie w ramiona, na widowni toczyła się ostra rywalizacja polsko-niemiecka. Jakich sztandarów było więcej? Czyje imię było głośniej skandowane: Helmut czy Tadeusz? Kogo gorącej witano i żegnano? W tej walce strona polska ustępowała niemieckiej. Był tylko jeden biało-czerwony transparent z orłem w koronie i napisem: „Ruch Młodzieży Niezależnej – Świdnica”. Było też kilka związkowych sztandarów „Solidarności”. Emocje przeważały po drugiej stronie. Już samo powitanie kanclerza omal nie zakończyło się fatalnie. Tłum chętnych do podania ręki i wręczenia kwiatów prawie zablokował Kohlowi drogę. Dla tych, którzy krzyczeli: „Helmut! Helmut!” był on najważniejszy. Powiewał nawet transparent z napisem po niemiecku: „Helmut, jesteś także naszym kanclerzem”. Tych ludzi po nabożeństwie „wyłapywała” telewizja niemiecka. Organizatorzy przygotowali się na przyjazd 10 tysięcy gości. Tymczasem połowa sektorów świeciła pustkami. Kto zawiódł? Przyszli mieszkańcy Krzyżowej i okolicznych wsi – Polacy. Przede wszystkim na mszę. Przybyli członkowie i sympatycy „Solidarności”, aby zobaczyć swojego premiera. Pojawili się wreszcie ludzie zaliczający samych siebie do mniejszości niemieckiej w Polsce. Być może na Górze św. Anny byłoby ich więcej, ale w Krzyżowej było ich mniej niż oczekiwano. Kto z kim spotkał się wówczas w Krzyżowej? Kanclerz z premierem? Niemcy z kanclerzem? Polacy ze sobą? Każda z tych grup inaczej zapewne widziała całą sytuację, inne znaczenie i rangę mu nadała.
Po podjęciu inicjatywy odbudowy Krzyżowej, nieruchomości zakupił Klub Inteligencji Katolickiej we Wrocławiu. Gdy powstała fundacja „Krzyżowa”, KIK wniósł ten majątek do fundacji. Należy jednak przypomnieć, że był pewien niemiecki potentat finansowy, który przez podstawione polskie przedsiębiorstwo chciał kupić Krzyżową i zorganizować tam hotel dla Niemców, pragnących odwiedzać byłą posiadłość feldmarszałka Helmutha von Moltke. W jego zamierzeniach Krzyżowa miała stać się miejscem „pielgrzymek” zwolenników pruskich dążeń wielkomocarstwowych.
Powstała w 1990 roku Fundacja „Krzyżowa” dla Porozumienia Europejskiego za swój główny cel uważa inicjowanie i wspomaganie działalności wspierającej pokojowe i nacechowane wzajemną tolerancją współżycie narodów, grup społecznych oraz pojedynczych ludzi, przyczyniając się w ten sposób do integracji europejskiej. Cel ten jest realizowany poprzez kilka projektów. Najważniejszym jest prowadzenie Międzynarodowego Domu Spotkań Młodzieży (MDSM), który organizuje przez cały rok warsztaty i seminaria dla młodzieży z całej Europy, poświęcone różnorodnym problemom. Budowa i wyposażenie MDSM-u pochłonęły łącznie 29 milionów marek. Tak wysokie koszty tłumaczono długim czasem budowy, inflacją oraz wzrostem cen za materiały i usługi w branży budowlanej. Sfinansowanie działalności poza Domem Gościnnym (który został odbudowany z prywatnych darów organizacji z RFN i USA) należy zawdzięczać Fundacji Współpracy Polsko-Niemieckiej. Jej stosunki z Fundacją „Krzyżowa” często nie układały się najlepiej i wielokrotnie dochodziło do różnicy zdań odnośnie dokumentacji technicznej czy prac wykonawczych. Według zgodnej opinii większości bezstronnych obserwatorów Fundacja „Krzyżowa” może w pełni osiągnąć swoje cele jedynie wówczas, gdy ściśle zintegruje się z regionem. Z tego powodu we wszystkich projektach budowlanych starano się uwzględnić potrzeby mieszkańców Krzyżowej. Wieś zyskała kanalizację, wodociągi, oczyszczalnią ścieków, przedszkole i telefony. Nie można jednak powiedzieć, żeby po rozpoczęciu działalności przez Fundację nieufność mieszkańców ustąpiła miejsca rosnącej otwartości. Specjalne ocieplenie stosunków jakoś nie następuje, a wręcz przeciwnie, pojawienie się obcych – zwłaszcza Niemców, przyjmowane jest z rezerwą. Ludzie ze wsi odnoszą się do Fundacji i MDSM-u mniej więcej tak, jak polska przedwojenna wieś do „dworu”. Szerzą się wśród nich nawet obawy, że następuje powolny proces wykupywania Śląska przez byłych niemieckich właścicieli. Poza tym sporo kontrowersji u zamieszkujących Krzyżową Polaków wzbudza przebywająca w MDSM-ie „europejska” młodzież. Nie chodzi tu bynajmniej o ekstrawaganckie i oryginalne stroje u niektórych młodych „europejczyków” ani o ich luźny styl bycia. Mieszkańcom wsi nie podoba się po prostu to, że rozrabiają oni po nocach, piją alkohol, krzyczą i wyżywają się z dala od rodzinnego domu (to ich dziełem miało być niegdyś zabazgranie sprayem przystanku i zniszczenie budki telefonicznej). Podobno wcale nie należy do rzadkości widok nastoletnich „młodzieżowców” bez skrępowania palących papierosy i wlewających w siebie hektolitry piwa. Jak zauważył złośliwie pewien Polak, mający pod koniec XX i na początku XXI wieku na co dzień kontakty z MDSM-em, alkohol sprzyja fraternizacji młodych ludzi i Zarząd Fundacji powinien jak najprędzej doprowadzić do powstania jeszcze jednego budynku, tak zwanej „kopulatki” (oczywiście z wydzielonym specjalnym pomieszczeniem dla kochających inaczej), gdzie poprzez bliskie kontakty trzeciego stopnia następowałoby pełne zespolenie bratnich narodów Europy w duchu pojednania i tolerancji. Jednocześnie z nostalgią wspominał on czasy, gdy nie było jeszcze w Krzyżowej warunków do prowadzenia pracy z młodzieżą na dzisiejszą skalę. Od roku 1990 odbywały się latem tylko tak zwane „workcampy”, organizowane podobnie, jak w latach dwudziestych ubiegłego wieku, Lwóweckie Obozy Pracy dla studentów, rolników i robotników, które dla części członków „Kreisauer Kreis” stanowiły ważne źródło doświadczeń z okresu młodości. Na początku lat 90. XX wieku młodzi i starsi ludzie z wielu krajów, mieszkając pod namiotami, w skromnych warunkach, poznawali „starą” i „nową” Krzyżową i poświęcali swoje wakacje pracy służącej celom społecznym. „Workcampy” ożywiały przyszłe miejsce spotkań i przyczyniały się do dobrych stosunków z ludnością miejscową. Oddanie do użytku pierwszego budynku MDSM-u w lipcu 1994 roku zakończyło ten pionierski okres. Od tamtej pory MDSM przez cały rok pełen jest młodych gości z różnych stron Europy, którzy biorą udział w różnego rodzaju warsztatach i konferencjach. Zarazem jednak MDSM stał się odtąd ośrodkiem biznesu nastawionym raczej na zarabianie pieniędzy niż pielęgnowanie idei, którym służył „Krąg z Krzyżowej”. Takiego zdania jest wiele osób spośród tych, które na przełomie lat 1989/1990 z ogromnym entuzjazmem zaangażowały się w tworzenie Fundacji „Krzyżowa”. Ci najbardziej rozczarowani po prostu opuścili jej szeregi. W ten sposób z najwyższego gremium Fundacji, jakim jest jej Międzynarodowa Rada, ustąpili min.: Jochen Köhler, Wim Leenman i Ansgar Holzknecht. Ten ostatni w następujący sposób tłumaczył swoje odejście: „W roku 1993, przy okazji nowych wyborów do Rady Fundacji, stanąłem przed pytaniem, czy mam w niej kontynuować swoją działalność. Po namyśle i rozważeniu swoich obciążeń zawodowych postanowiłem nie kandydować. Było ku temu kilka powodów. Znużyły mnie ustawiczne dyskusje wokół przyświecających nam celów podstawowych, aczkolwiek – siłą rzeczy – sam w nich uczestniczyłem. Niejedna z tych dyskusji – w moim odczuciu – była jedynie kamuflażem konkretnych interesów: silniejszego wyeksponowania określonej tendencji bądź zaakcentowania własnego wkładu w projekt. Nawet niekiedy można było odnieść wrażenie, że chodzi tutaj o wzniesienie oderwanego od życia, pielgrzymkowego sanktuarium ruchu oporu”. W jego ślady poszedł również ksiądz proboszcz Bolesław Kałuża, który pytany na kilka lat przed swoją śmiercią, dlaczego nie zgadza się z kierunkiem działania Fundacji „Krzyżowa”, odparł lakonicznie: „Idea dobra, duch się rozpoczął dobrze, ale ukatrupili ducha i tylko myślą o pieniądzach”.
Obecnie Fundacja „Krzyżowa” przykłada ogromne znaczenie do propagowania i promowania „Zjednoczonej Europy”. Nie chodzi tu jednak o zintegrowanie narodów europejskich w imię wzajemnej partnerskiej współpracy, tylko o stworzenie wielorasowej mieszanki, którą łatwiej będzie manipulować, która skoncentrowana na nieuchronnych waśniach i konfliktach będzie łatwym narzędziem do sterowania przez biurokratyczną machinę z Brukseli. Podobny zapał w zacieraniu tożsamości narodowej cechował jedynie komunistyczną politykę narodowościową z czasów Związku Sowieckiego i Jugosławii, kiedy to mieszano ludność poszczególnych republik i usiłowano tworzyć absurdalne dziwolągi pod nazwą „narodu radzieckiego” czy „narodu jugosłowiańskiego”. Te koncepcje realizowane są w praktyce również w USA, gdzie gigantyczny, wielonarodowy i wielokulturowy tygiel usiłuje się zlepić w jeden „naród amerykański”, co jest absurdem samym w sobie. Ten wielorasowy kibuc, złożony z przedstawicieli niemal wszystkich kultur, nie mogących znaleźć sobie miejsca we własnych krajach, jest niedoścignionym (na razie) wzorem dla ideologów „wspólnej Europy”, projektujących utworzenie tak zwanych Stanów Zjednoczonych Europy, a w perspektywie być może Stanów Zjednoczonych Świata. Pomysły te nie są nowością. Już na początku XX wieku niejaki Richard von Coudenhove-Kalergi rozpowszechniał pogląd, iż drogą do odrodzenia ludzkości jest stworzenie syntezy trzech ras: białej, żółtej i czarnej, w wyniku czego nastąpi połączenie najlepszych cech właściwych poszczególnym rasom. Pewność, z jaką głosił ową teorię, wypływała zapewne z tego, iż sam był japońsko-żydowskim mieszańcem. Dziś poddawanie w wątpliwość owych „odkrywczych” teorii grozi już nie tylko towarzyskim ostracyzmem, ale wręcz procesem karnym pod zarzutem rasizmu i wzywania do waśni narodowościowych. Heroldowie Nowego Światowego Ładu realizują swe koncepcje z maniakalną konsekwencją, nie bacząc na ich absurdalność i irracjonalność. Już dziś widać wyraźnie, że gmach łacińskiej cywilizacji europejskiej murszeje i powoli rozpada się w gruzy, ustępując zdegenerowanej pseudokulturze hamburgerów, rozpowszechnianej przez pozbawionych korzeni i tożsamości narodowej pariasów z USA i Europy Zachodniej. Nasz kontynent przestał spełniać rolę duchowego ośrodka cywilizacji Białego Człowieka i powoli, ale nieubłaganie, przekształca się w afro-azjatycki kołchoz. Wartości, na których została zbudowana europejska tożsamość kulturowa, spychane są obecnie do lamusa historii. Wzorcem osobowym lansowanym przez media staje się naćpany, niechlujny, pozbawiony wszelkich „przesądów” degenerat – ostentacyjnie obnoszący się ze swymi dewiacjami i defektami. Najlepiej, jeśli ma przy tym wielorasowe korzenie. Narkomania i homoseksualizm stają się powodem do dumy, gdyż są probierzem tolerancji i nowoczesności. Na jej straży stoi „polityczna poprawność”, która jest kneblem wolności słowa, druku i przekonań. Wolności, którą tak chętnie umieszczają na swych sztandarach demoliberałowie. Musimy mieć świadomość, że „integracja europejska” i związane z nią procesy to nie tylko kres suwerenności, ale także całkowita degeneracja kulturowa narodów europejskich i upadek wartości, na których oparta jest nasza cywilizacja. I to w tym właśnie kierunku prowadzi swoją działalność Fundacja „Krzyżowa”, przerabiając młodych Europejczyków na kosmopolityczne, otwarte społeczeństwo obywatelskie „Zjednoczonej Europy”. Smutne to, ale prawdziwe.