Na podstawie pamiętnika i listów pisanych od sierpnia 1944 r. do maja roku 1945 do znajomej w Poznaniu.
Dziś 10 września 1944 roku. Niedzielne popołudnie w „Lager Nora”. Pada deszcz. Cisza w obozie Polek przymusowo wywiezionych z Powstania Warszawskiego na roboty do fabryki „Heliowatt-Werke” w Świdnicy. Część robotnic korzysta z pierwszej wolnej niedzieli i szuka ucieczki przed sobą w wędrówce po mieście. Inne szukają jedzenia, aby zapas starczył na następny tydzień pracy fizycznej w fabryce. Niektóre powędrowały do pobliskiej wsi Boleścin w poszukiwaniu owoców.
Upłynął już miesiąc w koszmarnym śnie, z którego mimo wysiłku nie można się obudzić. Przesuwają się w moich wspomnieniach lata przedwojenne, lata okupacji, fragmenty przeżytego Powstania Warszawskiego oraz drogi, która nas zaprowadziła do Rzeszy i fabryki „Heliowatt-Werke”.
W fabryce (cztery frezarki pracują pod moim „fachowym” kierownictwem) patrzę obojętnie na otaczające mnie maszyny – nie słyszę niemal potwornego ich hałasu – i przeżywam ponownie krótki, lecz koszmarny fragment Powstania Warszawskiego. Bunt Warszawy – miasta, które pokochałam, miasta, które szczególnie umiłowało wolność i pierwsze zaczynało walkę. Nierówną walkę, przeważnie bez nadziei i powodzenia, lecz bohaterską, opłaconą ofiarami setek tysięcy swych obywateli.
Bocznica kolejowa w Pruszkowie. Ciemno. Marsz przez tory. Wchodzimy do remizy kolejowej, zapełnionej ludźmi leżącymi pokotem. Zmęczone wraz ze Stefą Śledzińską, wtłoczone w masę ciał – usiłujemy zasnąć.
Świt. Dopiero teraz zauważyłam, że całą noc przeleżałam w błocie.
W ciągu nocy sprowadzono dalsze transporty wysiedlonych, gdyż ci, którzy się nie zmieścili w budynku, leżeli na ziemi pomiędzy torami skuleni i zmarznięci. W remizie, lawirując pomiędzy ciałami leżących, przebiegali inni, nawołując tych, z którymi ich rozłączono.
W końcu remizy długi szereg „pacjentów do lekarza”. Łudzą się, że zostaną zwolnieni z powodu choroby. Lekarz w ogóle się nie zjawił. Od czasu do czasu siostry Czerwonego Krzyża rozdają zupę z kotła. Nie mogłam jej otrzymać, bo nie miałam naczynia. Myślałam bez przerwy nad sposobem przedostania się do miasta. Zawiodły kilkakrotne próby przejścia przez bramę w grupie zwalnianych kobiet ciężarnych i z małymi dziećmi. Tymczasem co godzinę otwierano wyjście na peron. Kilku żandarmów ruszyło w naszym kierunku, wypędzając wszystkich z remizy strzelaniem w górę: „Raus!” Wyszłyśmy obie na peron w tłumie innych ludzi. Tam po prawej stronie ustawiono ludzi starych oraz matki z małymi dziećmi, a po lewej – wszystkich przeznaczonych na wywiezienie. Kierunek „Wrocław” przeraził wszystkich.
Wagony towarowe szczelnie zapełnione ludźmi, podłoga wysypana wapnem. Wyruszyłam w świat z małym kawałkiem chleba wciśniętym do ręki w ostatniej chwili przez jedną z sióstr Czerwonego Krzyża i bez wody. Płacz kobiet i złorzeczenia mężczyzn towarzyszyły naszemu pożegnaniu Pruszkowa.
Mijamy Brwinów, Grodzisk, Żyrardów. Mijamy wsie, pola, lasy. Wzdłuż torów na polu pracowali rolnicy. Przyjazne, współczujące spojrzenia, pożegnania ręką. Niektórzy rzucają polne kwiaty w stronę przejeżdżających wagonów.
W okolicy Żyrardowa niektórzy mężczyźni wszczynali próby ucieczki. Do „skoczka” z sąsiedniego wagonu strzelili jednocześnie dwaj żandarmi. Inny skoczył i nieruchomo legł w rowie. Strzelano do leżącego. Kilku osobom jednak udało się uciec na stacji w Skierniewicach. Od tego czasu podobne próby ustały. To już „Reich” zrobiony z polskiej ziemi – teraz obcy i nieprzyjazny.
Łódź. Przetoczono wagony na dalsze tory i zaryglowano wszystkie drzwi. Ogólny krzyk przerażenia. Zostaliśmy bez wody, światła i klozetu. Duszno, brak powietrza, dokucza pragnienie i głód. Cichy płacz dzieci.
Pociąg jedzie dalej i staje na dłuższe postoje na niewiadomych stacjach. Słyszymy rozmowy w języku niemieckim. Siedząc w kucki z kolanami przy brodzie, nie czuję kończyn, bolą odarte do krwi stopy w letnich sandałach. Zapadam w drzemkę. Obudziło mnie wołanie jakiegoś mężczyzny: „Halinko, obudź się!” Z zaduchu zemdlała kobieta, przystąpiliśmy do jej cucenia. Ktoś miał trochę wody w butelce, inny krople na serce. Sztuczne oddychanie. Dopiero po upływie wielu minut usłyszałam jej oddech. Ułożyliśmy chorą możliwie najwygodniej w tym ogromnym ścisku.
Przed Wrocławiem pociąg stanął. Dziś 10 sierpnia 1944 roku godzina około piątej rano. Naokoło łąki. Eskorta otworzyła wszystkie wagony – wreszcie można wyjść. Wyskoczyło z wagonów chyba ponad tysiąc mężczyzn, kobiet i dzieci. Ani krzaczka, ani drzewka, które by mogły ukryć żenujące załatwianie potrzeby fizjologicznej. Żandarmi z bronią w ręku pilnują, aby żadna z tych groteskowo wyglądających postaci nie próbowała ucieczki.
Dnia 11-12 sierpnia 1944 roku. Przedostatni etap podróży – to Byczeń, mała podgórska stacja, a przy niej wioska (3 km od Kamieńca Ząbkowickiego). Pociąg zatrzymał się na wysokim nasypie. Z wagonów zaczęto wyładowywać nas – brudnych z zapadniętymi policzkami i spieczonymi z pragnienia ustami. Wszyscy wyrzucają z wagonów swój skromny bagaż (mam tylko ręczną torbę gospodarczą) i zaraz padają na trawę nasypu kolejowego, aby choć na chwilę wyciągnąć nogi skurczone w wagonie przez cały czas podróży. Wąska rzeczka podgórska po kilku minutach stała się szara od brudu, ponad tysiąc osób przecież dopadło wody, by się orzeźwić i choć trochę umyć.
Cegielnia i nieduży plac. Znajdował się tam jedyny kran studzienny, z którego jednak nie wolno nam korzystać. Ktoś przyniósł pełną wanienkę wody i w parę minut napełniły się liczne kubki, butelki i garnki podróżnych. My, niestety, nie miałyśmy żadnego naczynia. Stefa co prawda znalazła w pobliżu małą buteleczkę, ale nie można było dotłoczyć się do wanienki. Zrezygnowane stanęłyśmy obok żandarma pilnującego dostępu do kranu. Musiałyśmy wyglądać nieszczególnie, gdyż Niemiec nagle zabrał nam butelkę i nalał wody z kranu. Ta mała butelka wody musiała nam starczyć na ugaszenie pragnienia i „umycie” twarzy.
Niecodzienny był to widok. Gromady ludzi wędrują z miejsca na miejsce na przestrzeni paruset metrów placyku przed cegielnią. Większość leżała nieruchomo na trawie z włosami w nieładzie i wyrazem rezygnacji na twarzy.
Ustawiono długi stół, na nim dużo kubków i blaszanych misek – ma być posiłek. Mimo silnego głodu, pragnęłam tylko snu. Z radością usłyszałam ogłoszenie, że na strychu cegielni są miejsca do spania. Po drabinie, jak do gołębnika, wdrapałam się na strych, zdobyłam trochę słomy i zasnęłam kamiennym snem.
Byczeń! Okres kilkudniowego tu pobytu to czas próby nerwów oraz sprawności i odporności psychicznej oraz jedno z moich największych doświadczeń zdobytych w Rzeszy. Okazało się później, po przybyciu dalszych transportów, że zwieziono tu ponad cztery tysiące ludności z Warszawy. Brak wody i urządzeń sanitarnych. Nic więc dziwnego, że na placu cegielni i za nią całkowicie zanieczyszczono teren. Pod jednym kranem z wodą stał zawsze długi szereg ludzi. Bez własnego naczynia nie było możności jej zdobycia. W tychże naczyniach i kubkach z konieczności odbywało się także i pranie.
Każdy dzień podzielony był na godziny czekania w ogonku po posiłki i na rejestrację. Po obiedzie (niedogotowane kartofle w łupinach i niedomyta, półsurowa fasola) zwoływano zbiórki na placu w celu podziału nas na coraz to inne grupy. Ludzie udręczeni już dostatecznie wydarzeniami ostatnich kilkunastu dni i podróżą musieli nieustannie, z niewiadomych powodów, stać w szeregach swych grup na słońcu – rzekomo dla udoskonalenia organizacji. Żandarmi i cywile niemieccy z karabinami pilnowali „porządku”.
Brak wody i mydła stał się przyczyną plagi wszy. Postanowiłam ściąć włosy. Uczynił to przygodny fryzjer z transportu. Zaledwie kilka kobiet poszło w moje ślady. Żal im było włosów, a ja bałam się wszy.
Pierwszy transport niewolników na roboty odmaszerował z Byczenia 13 sierpnia. Długi wąż ludzi ruszył w kierunku Kamieńca Ząbkowickiego. Odtąd już bez przerwy odchodziły transporty po pięćdziesiąt do dwustu osób. Nikt nie wiedział, dokąd.
Coraz większa plaga wszy, wypadki biegunki, gorączka z niewiadomej przyczyny – przerażały nas bardziej niż najcięższa praca. Pragnęłam czegoś bardziej ustalonego, abym wreszcie mogła rozpocząć poszukiwanie rodziny i nawiązać kontakt z przyjaciółmi. Czekałam z utęsknieniem na wywiezienie z tego obozu.
Dnia 15 sierpnia 1944 roku, godzina szesnasta. Uformowano nas w kilkudziesięcioosobową grupę i ruszyliśmy w drogę. Pieszo z torbą w ręku i płaszczem na ramieniu przemierzam obolałymi stopami śląską ziemię. Czuję pod nogami każdy kamień na drodze wybrukowanej „kocimi łbami”. Jeszcze od czasu drogi przez Żelazną Bramę do Dworca Zachodniego w Warszawie mam oparzeliny i rany na stopach.
Na polach zboże osypujące się już z kłosów – na próżno czeka żeńców; nie widzę na polu żadnego robotnika.
Zbliżamy się do Kamieńca Ząbkowickiego – dłuższy postój na peronie i załadunek do wagonów towarowych. Żandarmi popychają i biją kolbami ludzi wsiadających zbyt wolno.
Pociąg zatrzymał się o świcie, idziemy przez tory i jakieś ulice. Ktoś poinformował, że to Świdnica. Wprowadzają nas do dużego budynku, chyba szkolnego. Betonowa podłoga i urządzenia gimnastyczne. Rozścielamy ze Stefą płaszcze i usiłujemy zdrzemnąć się. Słyszę jednak, że Niemcy prowadzą grupami do kąpieli; do rana jednak nikt z tej kąpieli nie wrócił. Odżywa wspomnienie getta i Treblinki. Staram się sobie i współtowarzyszkom niedoli wytłumaczyć, że tego na ogół hitlerowcy nie załatwiają w Niemczech, tutaj potrzebne są im ręce do pracy. Po co by nas tak liczyli w Byczeniu – chyba nie z myślą o wysłaniu zawiadomień do rodzin!
Naszą grupę – ostatnią – wyprowadzono już, gdy było jasno. Postój w koszarach, kawa z kawałkiem chleba (po uprzedniej kąpieli i dezynfekcji ubrania) i przydział do fabryki „Heliowatt-Werke”. Prowadzi nas tam Niemiec bez ręki i ze swastyką na ramieniu.
Główna fabryka znajduje się w centrum miasta. Chwila postoju w ogrodzie, potem w biurze rozdział robotnic do głównej fabryki i do jej oddziału. W tej ostatniej przy ul. Grabenstrasse, znalazłam się razem ze Stefą. Fabryka nasza położona jest nad rzeczką Bystrzycą, a po jej drugiej stronie znajduje się „Lager Nora” – z pozoru czysty, a w rzeczywistości – jak się niebawem okazało – bardzo zapluskwiony budynek, miejsce naszego zakwaterowania.
Dnia 17 sierpnia 1944 roku. Dziś po raz pierwszy zaczęłam poznawać pracę robotnicy fabrycznej w hitlerowskiej Rzeszy, zatrudnionej przy robocie wykonywanej normalnie przez mężczyzn. Pierwsze wrażenie było okropne. Hałas, zgiełk i jazgot maszyn w dużej hali rozsadzały czaszkę. Na naszym oddziale pracują przeważnie kobiety w wieku od 15 do 60 i więcej lat: Polki, Ukrainki i nieliczne Niemki. Wśród mężczyzn zatrudnionych w większości na innej hali są, wywiezieni z innych krajów okupowanych, Francuzi, Czesi, Ukraińcy i kilku Polaków. Natomiast robotnicy niemieccy są przeważnie ułomni: najczęściej bez jednej ręki lub nogi względnie oka. Na stanowisko pracy naprzeciwko – przyjeżdża na wózku inwalida bez obu nóg. Niemcy bez widocznych wad fizycznych zajmują stanowiska majstrów lub inne – wyższe w hierarchii fabrycznej.
Pierwszą moją pracą w tej fabryce jest borowanie różnej wielkości dziureczek w jakichś elementach metalu. Na początku ciągle łamałam świdry, które trzeba było zmieniać w czasie ruchu maszyny elektrycznej, bez prawa jej zatrzymania. Często ranie sobie dłonie i palce o wirujące szorstkie uchwyty trzymające świdry. Po kilku dniach doszłam z konieczności do wprawy w zmianie świdrów; nie ranie tak często jak na początku swych dłoni i palców. Innym rezultatem tej wprawy było późniejsze przeznaczenie mnie do pracy na dwóch, a następnie na czterech jednocześnie działających maszynach. Praca ta polegała na wtłaczaniu (za pomocą młotka) „pudełka z aluminium” do odpowiedniej formy, następnie borowaniu dziurek na każdym boku tego pudełka przy użyciu świdrów różnej grubości, osadzanych w każdej z czterech maszyn w czasie ich biegu. Była to praca ponad moje siły. Wymagała dużej siły fizycznej i stałego napięcia uwagi, a ponadto – przez 10, a później przez 12 godzin – wymagała stałego „spaceru” od jednej do drugiej oraz trzeciej i czwartej maszyny, a w końcu wybijania młotem pudełek z opornej formy.
Całodzienna nieustanna gimnastyka rąk: w dół – w górę wywołała silną reakcję serca. Prosiłam majstra o zmianę pracy z uwagi na chore serce. Oddziałowy majster, suchy i mały człowieczek o surowej twarzy, odmówił twierdząc, że to praca lekka, że „w Niemczech trzeba pracować”. Wracając do obozu słaniałam się na nogach.
Pewnego dnia zemdlałam przy maszynach. Sanitariusze fabryczni przyszli z noszami, zaaplikowali krople i zaprowadzono mnie do obozu. Lekarz fabryczny po zbadaniu wydał kartkę zalecającą lżejszą pracę tylko na cztery tygodnie. Majster był bardzo wściekły.
Lekarz. Słowo to w opinii naszej przestało określać kogoś, kto przynosi ulgę w cierpieniu.
„Tu nie sanatorium”. „Tu trzeba pracować”. Albo – „Polki powinny odzwyczaić się od lekarza”. Tymi słowami zniechęcał każdą chorą od zasięgania porad. Ze wszystkich lekarzy w dużej i małej fabryce tylko okulista odnosił się z jednakową uprzejmością do wszystkich robotników, niezależnie od ich narodowości. Inni brutalnie i jakby z obrzydzeniem dotykali podczas badania chorych obcokrajowców. Sanitariusz w fabryce wydaje jednakowe lekarstwa na wszelkie dolegliwości. Ból brzucha, wątroby, głowy, a nawet zębów „łagodzi się” najczęściej aspiryną lub motopiryną. Z tej samej buteleczki wydaje krople na różne choroby.
Pracujemy w fabryce na dwie zmiany: od godziny czwartej do szesnastej, a następnego dnia — od szesnastej do godziny czwartej rano. W ciągu dziennej zmiany praca jest bardziej uciążliwa. Jesteśmy bowiem stale pilnowani przez głównego majstra i naszą bezpośrednią majstrową, Niemkę nazwiskiem Rolle. Prawie nie można przerwać pracy. W nocy zaś gdy kontroli jest mniej (nadzór często idzie się zdrzemnąć), zaczynają się powoli nawiązywać rozmowy między Polkami, Francuzami i Czechami. Francuzi najczęściej częstują papierosami, których u nas całkowicie brak, dzielą się z nami wiadomościami o sytuacji na frontach.
W czasie pracy na dziennej zmianie jadamy w fabryce. Podczas odbierania posiłków zauważyłam, że na stołach przeznaczonych dla Niemców stoją miski fajansowe, a dla obcokrajowców – blaszane, lecz pożywienie jest jednakowe i mało! Jeśli na obiad zupa jest z kaszy lub ziemniaków bez tłuszczu, jej ilość przykrywa zaledwie dno miski. Teoretycznie można pójść po dolewkę. Trudno sobie wyobrazić, z jakim pośpiechem wszyscy zjadają swą pierwszą porcję. W szybkości przodują Niemcy i Francuzi, którzy od razu z miską stają w kolejce po dolewkę, połykając błyskawicznie pierwszą porcję. Rywalizacja dochodzi do szczytu, gdy na obiad dają (bardzo rzadko) kaszę mannę z cukrem, której zawsze jest tak mało, że aż płakać się chce.
Nas, obcokrajowców, łączy jednakowa nienawiść do wroga i niechęć do wykonywanej pracy dla dobra tego wroga. Niemców, wydaje się, już dręczy poczucie beznadziejności i świadomość, że praca ich nie przyda się już na nic. Stosunek robotników niemieckich do istniejącego stanu rzeczy jest na ogół krytyczny. Niemki zwłaszcza, choć bojaźliwie, rozmawiają z nami podczas pracy w nocy. Skarżą się, że już tyle lat cierpią niedostatek żywności. Brak tłuszczu, chleba, ubrań. Na bezugsschein otrzymuje się tylko kombinowane ubiory z różnych materiałów. Do tego dochodzi stały strach przed rodakami. Krytycznie przyjmują zarządzenia kierownictwa fabryki, a często humorystycznie traktują nakaz o powszechnym obowiązku „dobrowolnego” zgłaszania się do kopania rowów obronnych poza godzinami pracy i w niedzielę. „Kopanie rowów? Niech idą ci, którzy tę wojnę zrobili. Dziury kopią teraz, kiedy Ruski blisko. Myślą, że tych dziur Rosjanie nie przeskoczą”.
Niektóre Niemki mają dobre serca. Objawia się to przez przyjazne uśmiechy przy powitaniu i podkładanie na stoły przy naszych maszynach śniadań dla Polek. Czasem jakaś Niemka wsuwa Polce do kieszeni śniadanie i szybko przechodzi dalej. Nie wolno tego czynić jawnie.
Pewnego razu, było to na nocnej zmianie na początku mej pracy w fabryce, rozmawiałam z Francuzami. Podczas naszej rozmowy obok przechodził wysoki robotnik niemiecki z fajką. Przystanął na chwilę przy nas i zapytał Francuzów czy rozumiem język niemiecki. Odpowiedzieli, że tak. Odszedł. Później, gdy byłam sama przy maszynach, przyszedł drugi raz i zapytał, dlaczego jestem smutna. Odpowiedziałam, że tęsknię do rodziny i jestem zmęczona. Wziął mnie za rękę. Na jego pytania odpowiedziałam pokrótce, jak to było w rzeczywistości z tą „dobrowolną ewakuacją przed Rosjanami”. Mówiłam, że wywieziono nas z Powstania Warszawskiego, że Niemcy rozdzielali rodziny, zabierali w drodze resztki dobytku, wieźli nas w zanieczyszczonych i zamkniętych wagonach. Niemiecki robotnik słuchał opowiadania z niekłamanym zdumieniem. Opis metod wysiedlania i mordowania Polaków poruszył go widocznie, gdyż rzekł: „To są bandyci ci nacjonaliści. Jestem międzynarodowiec. Dla mnie Polak, Czech, Rosjanin i Niemiec są równymi sobie ludźmi”. Powiedział jeszcze: „Wróci Pani do Polski za dwa, trzy miesiące. Niemcy będą sprzątać gruzy w Warszawie i będą musieli odbudować Warszawę. My musimy milczeć tylko do czasu. Niech Pani się nie martwi. Wam jest znacznie lepiej niż będzie nam”. Odszedł.
Na dużej sali w „Lager Nora” ulokowano, w pierwszym dniu naszego pobytu w Świdnicy, sto kobiet, którym wyznaczono miejsca do spania. Prycze dwupiętrowe w rzędach przedzielonych bardzo wąskim przejściem. Na każdej pryczy druciana siatka bez sienników – tylko koce. Mimo tego zasnęłam natychmiast śmiertelnie znużona. Był to bowiem siedemnasty dzień od wybuchu Powstania, a dziewiąty od dnia wywiezienia z Warszawy.
Codzienne życie w lagrze stanowi jedną z ciekawszych kart historii naszego obozu pracy przymusowej w Rzeszy. Od pierwszego dnia pobytu rozpoczęła się udręka dla stu kobiet w wieku od szesnastu do sześćdziesięciu i więcej lat. Duży w tym udział ma wszechwładna lagerführerin Elza Schule, dwudziestoletnia dziewczyna wiejska wyszkolona w Bund Deutscher Mädel, w mundurze ze swastyką na ramieniu. Podniesionym zawsze głosem, z surowym wyrazem twarzy, wydawała zarządzenia, które zresztą zmieniała codziennie.
Po jakimś czasie z trudem zdobyto sienniki, które wypełniałyśmy wiórami. Nie starczyło jednak dla wszystkich. Wyznaczono łóżka i koce, pod które każda z nas złożyła na razie swój skromny dobytek. Podczas naszej pracy w fabryce na nocnej zmianie, inna zmiana z polecenia Elzy Schule poprzenosiła sienniki i koce wraz z pozostawionymi rzeczami na inne prycze. Po powrocie z fabryki o godzinie czwartej trzeba było szukać po całej sali własnego miejsca do spania i rzeczy. Często ginęły w ogóle resztki dobytku.
Ostry głos Elzy Schule budził nas codziennie rano przed godziną czwartą: „Aufstehen!” Dźwigamy się z prycz, zaścielamy kocem sienniki w przepisową „kostkę” i pędzimy przez podwórze do umywalni w innym baraku. Ze względu na tłok przy kilku umywalkach z zimną wodą, trudno się umyć. Po śniadaniu (kromka chleba i kawa zbożowa, której na ogół nie starczało dla wszystkich) idziemy w szeregach do fabryki.
Po powrocie z pracy zabrudzone oliwą i kurzem fabrycznym – sześćdziesiąt robotnic jednej zmiany walczy o jedyną miskę domycia i okazję dojścia do jedynej kuchenki w celu nagrzania wody. W zimnej wodzie nie da się zmyć oliwy maszynowej.
Następne godziny dnia pozostałe do dyspozycji robotnic poświęcamy na długie czekanie w kolejce po racje chleba i zupy lub innej potrawy. Gdy pracujemy na nocną zmianę, obiad otrzymujemy w lagrze. Składa się on z niedogotowanych z reguły ziemniaków w łupinie polanych cieczą, która ma być sosem, lub też z zupy jęczmiennej lub buraczanej bez tłuszczu. Na śniadania i kolacje otrzymujemy suchy prowiant na tydzień: dwa kilogramy chleba twardego, 12,5 dag margaryny, trochę marmolady z buraków, a w czwartek i niedzielę mały plasterek kiełbasy. Ponadto raz na dwa tygodnie otrzymujemy 40 dag cukru. Gorsze pożywienie mamy w sobotę z uwagi, że następny dzień (niedziela) jest wolny od pracy. Na kolację w sobotę otrzymujemy tylko kubek mięty. Według wiadomości otrzymywanych w listach Polaków z innych obozów – nasz „Lager Nora” zaliczano do lepszych pod względem wyżywienia z powodu pracy wykonywanej na potrzeby wojenne.
W dniach pracy na nocnej zmianie mamy praktycznie od rana do godziny szesnastej niewiele czasu wolnego. Po wypoczynku iśnie – musimy sprzątać kuchnię, salę jadalną, korytarze, ubikację i umywalnię. Dla lagerführerin Elzy Schule jest to okazja do wymysłów i wrzasków pod adresem „polskich świń”. Później następuje wspomniane polowanie na miskę i kuchenkę. Nie otrzymujemy ubrań roboczych – stąd konieczność zużywania resztek własnego ubrania. Wszystkie te czynności zajmują dużo czasu. Mimo tego staram się znaleźć chwilę na pisanie listów do „Generalnej Guberni” – do wszystkich znajomych spoza Warszawy, do Rady Głównej Opiekuńczej, Czerwonego Krzyża – w celu odszukania kogokolwiek z rodziny. Na wyjście z obozu potrzebna jest przepustka.
Dnia 10 września 1944 roku. W trzecią niedzielę naszego pobytu w Świdnicy, po długich ceremoniach sprzątania kuchni, klozetów, umywalni i podwórza, po serii szykan i wyzwisk lagrowej Schule – pozwolono nam z przepustką wyjść do miasta, oczywiście z Literą „P” przymocowaną do ubrania. Wydano zakaz wychodzenia poza miasto. Czyśmy jednak przez lata okupacji nie wypraktykowali, jak należy czynić to, czego nie wolno? Już poprzedniego dnia przez okno lagru nawiązałyśmy kontakt z rodaczką pracującą od dwóch lat w niedaleko położonej cegielni i wyruszyłyśmy na wieś, gdzie mieli pracować Polacy.
We wsi Boleścin naszą obozową szóstką z lagru (siostry Irena, Adela i Halina Liebchen, Ala Kalend, Stefa Śledzińska i ja) zainteresowali się rodacy wywiezieni na roboty i mieszkający tu od paru lat. Przyjęłyśmy zaproszenie do tak zwanej „sztuby” – malutkiej klitki o powierzchni 2-3 m kw., położonej w pobliżu obory. Zaduch nie do zniesienia, tysiące much! Z satysfakcją i wzruszeniem przyjmowaliśmy dowody solidarności z nami i radość tych chłopców z ujrzenia rodaczek. Wyjmowano z kieszeni „machorkowego”, jabłka, a nawet chleb z masłem i częstowano serdecznie. Jeden z poznanych przed chwilą Polaków imieniem Staszek spod zwalonych w kącie starych ubrań wydobył owoce i placek, ukryte tam w obawie przed okiem bauerów.
W czasie posiłku opowiadamy o swoich przeżyciach. Chłopcy, a zwłaszcza młode dziewczęta polskie, w wieku nieprzekraczającym 17-18 lat, mają wyniszczone i blade twarze. Opowiadają nam jak ciężkie są ich warunki życia u bauerów. Praca bez przerwy od godziny czwartej do dwudziestej pierwszej. Dojenie krów oraz obrządek krów i świń, wywożenie obornika taczkami, gotowanie, pranie, a po południu w okresie letnim – praca w polu.
Następnie kilka polskich dziewcząt, tutejszych robotnic zaprowadziło nas do izby, gdzie mieszkała polska rodzina. Duszno. Na środku izby zawieszony u pułapu koszyk do bielizny z kwilącym żałośnie niemowlęciem. Twarze rodziców dziecka mimo młodego wieku – prawie stare, tak są zmizerowane.
Wszyscy spotkani robotnicy Polacy, tak samotni jak i mający rodzinę, mówili, że mimo nadmiaru pracy ich odżywianie nie jest lepsze od naszego w obozie. Może być lepsze tylko dzięki zdobywaniu żywności ukradkiem. Stosunek zaś niemieckich bauerów do robotników jest z reguły wrogi i poniżający, jak do niewolników.
Z ciężkim sercem wróciłyśmy do obozu.
Życie w obozie i praca w fabryce stały się znośniejsze odkąd nawiązałam kontakt z przyjaciółmi w Poznaniu, Felicją Bujakiewiczową i Sabiną Ciszkiewiczową, i gdy umieszczono mnie razem ze Stefą w izbie przeznaczonej dla czternastu osób – po usilnych zabiegach naszej tłumaczki, Stefanii Jarczyńskiej.
Nasz mały zespół reprezentował różny skład socjalny i wiek: farmaceutka – lat 28; malarka Marysia Tomicka – lat 25; Irena, Adela i Hala Liebchen bez zawodu, córki piekarza, lat 20 – 25; urzędniczka pocztowa Ala Kalend – lat 25, nazwana „śpiącą królewną” z uwagi na sen, który ją morzył w każdej chwili i na każdym miejscu; Genia Chudzińska – ponad 30 lat, trykotarka z Wilna, a ostatnio z Warszawy – chora na płuca; dwie siostry – urzędniczki: starsza – zawsze gderliwa i niezadowolona, młodsza – łagodna, uczynna i uśmiechnięta; Helenka – typowe dziewczę z warszawskiego przedmieścia, śpiewa w fabryce i w obozie tanga i przeboje znane w czasie okupacji w Warszawie, w potrzebie potrafi walczyć o swe prawa stosując boks! Była też Halinka Juchełko – absolwentka sześcioklasowej szkoły powszechnej, romantyczne dziecko, deklamujące z zamiłowaniem i sporym talentem wiersze. W końcu tego zespołu dwie seniorki (w granicach 39-40 łat) – Stefa Śledzińska i ja, nierozłączne towarzyszki od czasu Powstania. Stefa – pogodna, cicha i religijna. Nienawiścią pała tylko do pluskiew. Tępi je w każdej wolnej chwili, we dnie i w nocy, ukryta do połowy pod moim „górnym łóżkiem”. Nad nią ja, siedząca w kucki z nieodłącznym ołówkiem i kartkami papieru – piszę swe „romanse”, jak mówią współtowarzyszki. Marysia Tomicka przyrzekła narysować nasze karykatury w pozie najbardziej charakterystycznej dla zamiłowań, przywar i nawyków każdej z nas.
Między naszą gromadką nigdy nie ma na ogół nieporozumień, dzielimy się wszystkim co zdobędziemy, a także troskami, obawami oraz otrzymywanymi wiadomościami od najbliższych lub onajbliższych. W końcu sierpnia zaczęły napływać sporadyczne wiadomości, szczególnie z terenu Wielkopolski lub Łodzi jako odzew na nasze listy. Wysyłamy je najczęściej w czasie marszu przez mostek nad rzeczką, gdzie jest skrzynka pocztowa. Po nawiązaniu
kontaktu otrzymuję paczki z odzieżą, której na zimę nie posiada znaczna liczba współtowarzyszek z całego obozu. Moje listy zawierają również niektóre wiadomości obozowe nie notowane w osobnym pamiętniku, szczególnie listy do Sabiny Ciszkiewiczowej, oraz charakteryzują skalę pomocy w formie paczek przysyłanych do obozu przez moich przyjaciół, głównie Sabinę Ciszkiewiczową iFelicję Bujakiewiczową. Oto fragmenty niektórych listów:
17 września 1944 r. Kochana Pani Sabino! Dziś niedziela, stoję przy łóżku i piszę. W ciągu tygodnia pisałam, że otrzymałam wszystkie paczki – ostatnia z 8 września z ubraniem. Dziękuję za pulower, jest mi teraz ciepło, przynajmniej na razie, kiedy tylko noce są zimne. U nas z fabryki wzięto dotychczas trzynaście Polek i wywieziono prawdopodobnie do kopania rowów na zachód. Z tej racji niepokój u wszystkich, bo już się trochę przyzwyczaiło do swego legowiska i niepokoi dalsza podróż w nieznane. Krąży plotka, że wywiozą wszystkich do kopania rowów. […] Zespół ludzi do okopów jest nader urozmaicony, bo składa się obok Polaków również z Ukraińców i Francuzów. […] Dziś przyjechał do fabryki Polak wywieziony z Warszawy 12 września. Wieści jakie przywiózł są tak smutne i rozpaczliwe, że dziś zbawieniem jest wyczerpująca praca w fabryce i hałas, które wyganiają złe myśli.
Pisała Pani i Fela, że paczkę wysłali także Państwo Durscy […] miała nadejść z Berlina. Ponieważ wszystkie inne dochodzą, listy też – przypuszczam, że wysyłka nie doszła do skutku. Tu, na Dolnym Śląsku, jest obecnie pomieszanie ludności. Z miejscowych są tylko starzy oraz kobiety i dużo, dużo dzieci. Wszędzie, w mieście i na wsi, pełno Polaków, Francuzów, Czechów, Ukraińców i Rosjan. Twierdzą u nas, że wojna potrwa jeszcze najwyżej dwa miesiące, ale osobiście przestałam już wierzyć w taką możliwość […] Wasza J.
28 września 1944 r. Kochana Pani Sabinko! Kartę i paczkę, w której była trykotowa koszulka, cukier, świeca itp. – otrzymałam wczoraj. Jednocześnie przyszły jeszcze trzy paczki. […] Pani Sabinko, proszę bardzo nie przysyłać nam nic od siebie ani z jedzenia, ani z ubrania. Wiem na pewno, że Pani sobie od ust odejmuje, a tego w żaden sposób nie mogę znieść. Otrzymujemy, dzięki dobroci Was wszystkich, tyle, że możemy przetrwać. Z Bydgoszczy przysyła nam paczki także koleżanka Feli (Lodzia Kitowska. […] Raz po raz tłuszcz od Pani i Feli – zresztą nie wiem od kogo, wiem tylko, że od moich kochanych w Poznaniu. Panie nie mają pojęcia, ile dobrego w Waszym imieniu i od Was czynię, jeśli chodzi o garderobę. Wczoraj był taki dzień, w którym po raz pierwszy czułam się dobrze. Wiele osób popłakało się ze wzruszenia, gdy otrzymały to, czego najbardziej potrzebowały. Błogosławią bezimiennych ofiarodawców i bardzo dziękują. Tak bym chciała opisywać Wam częściej szczegóły z naszego życia, ale czasu mało. Czeka się na niedzielę – jest to jedyny dzień, w którym można popuścić cugle wspomnieniom. Teraz bardziej niż kiedykolwiek od wielu lat czuję potrzebę pisania, toteż zapisuję wszystko, co można było spamiętać. Piszę do Czerwonego Krzyża w Krakowie z prośbą o pomoc w odszukaniu rodziny. Pisałam masę listów w okolice Warszawy, listy nie wracają. […] Proszę nie przysyłać mi jesionki. Mam swoją – zabrałam ją z Warszawy […] i bardzo mi się teraz przydała. Całuję J.
2 października 1944 r. Kochana Pani. Jestem zdrowa, na okopy znów nie pojechałam (jak to czasem pomaga serce). Wczoraj byłam na mszy dla Polaków na intencję szczęśliwego powrotu. […] Przed kościołem jedna z naszych towarzyszek znalazła syna – wcielono go do wojska. Rozpacz i radość jednocześnie. […] Gdy się spotykamy z rodakami z innych obozów – stwierdzamy, że my tu mamy jeszcze „cudownie” przynajmniej pod względem mieszkaniowym. […]
8 października 1944 r. Kochana Pani Sabino! Dlaczego Pani nie pisze? Dręczy mnie obawa, abym nie straciła tego ostatniego kontaktu, jakim jest dla mnie Poznań. Od jutra pracujemy dwanaście godzin, więc nie wiem czy będę miała w ogóle czas na cokolwiek, ale postaram się choć kartki pisać. O Lodzi i rodzinie nie mam żadnej wiadomości. Dotąd spotkałam tylko Romana, dozorcę naszej kamienicy na Krakowskim Przedmieściu (jest tutaj), oraz znalazłam swoją gospodynię z mieszkania warszawskiego, która z matką i ciotką znajduje się koło Pruszkowa. Na liczne kartki do wielu osób pod Warszawą nie mam odpowiedzi, mimo że listy z Pruszkowa dochodzą. Jakby się wszyscy zapadli pod ziemię […]
20 października 1944 r. Kochana Pani Sabino! Dziś otrzymałam paczkę, w której było lekarstwo. Wczoraj wysłałam do Pani szczegółowy list. Dalszy ciąg po otrzymaniu wiadomości, że Pani go odebrała. Palec mój nie jest ucięty, już się zagoił, tylko muszę czekać aż urośnie paznokieć. Płaszcz ja naprawdę mam! Jeśliby Pani istotnie mogła przysłać jesionkę, to przyodziałabym w nią moją towarzyszkę z Warszawy, Stefę Śledzińską, która wyszła z domu tylko w prochowcu. Bardzo marznie. Proszę o kartkę, jak tylko Pani dostanie szczegółowy list. […]
24 października 1944 r. Kochana i Droga Pani Sabino! Zbliża się dzień Pani imienin. Całym sercem życzę jak najszybszego spotkania z siostrą i wszystkimi, którzy są Pani bliscy. Otrzymałam kartkę od pana Antoniego Marszewskiego z Pilaszkowa. Pisze […] że przyszła do niego wiadomość od moich bratanic Hali i Inki, które są w Piastowie. Bratowa leży w szpitalu w Pruszkowie chora czy ranna – tego nie piszą. To ostatnie jest możliwe, gdyż dowiedziałam się od Polaków, którzy wyjechali z Warszawy 5 października, że Sadyba była również terenem walk i bombardowania – także w okolicy fortów czerniakowskich, gdzie byli powstańcy. Lodzia mieszkała niedaleko fortu. Co się stało z nią i Walą? Poczciwy pan Marszewski napisał, że dzieci zabierze do siebie. Ma w swym majątku blisko setkę wysiedlonych, dom zniszczony i bez inwentarza żywego. […] Czy Pani otrzymała mój obszerny list? Polacy, którzy teraz przyjechali, są z Żoliborza, Mokotowa i Marszałkowskiej. U mnie bez zmian. Pracuję i czekam […] Często „urzędujemy” w schronie, ale jak dotąd – „suche” przeloty. Wiadomości z gazet, które tu dochodzą, są tak niezgodne z istotnym stanem rzeczy, że nie chce się ich słuchać. Otrzymałam od Feli Bujakiewiczowej paczkę na nazwisko Ireny Liebchen z bielizną, pończochami i większą ilością kopert, pocztówek i papieru. Dziękuję – starczy tego do końca wojny. Białe czepki przydadzą się dla dziecka jednej z naszych współtowarzyszek, która w lutym ma rodzić. Chciała jechać do Grodziska do matki i ma już wszystkie papiery, ale Arbeitsamt robi trudności, twierdząc, że tam jest „niebezpieczna strefa wojenna”. Jak Pani widzi – „troszczą się” o nas. Szkoda, że za dużo tej troski. Znaczki na chleb odebrałam. Dziękuję. Z tej racji miałyśmy świeży chleb, tu dostajemy twardy i mało. Jeśli byłyby zbyteczne „Maggi”, to proszę przysłać. Mamy teraz możność ugotowania zupy w nocy w fabryce, gdyż pracujemy do szóstej godziny. Całuję J.
3 listopada 1944 r. […] Przyszły pierwsze wiadomości o losach rodziny pozostawionej w Warszawie. Siostra Lodzia – ciężko ranna i jest w Milanówku, dokąd ewakuowano Szpital Ujazdowski. Brat Mietek Gawryłkiewicz zaginął bez wieści – pewnie poległ w walkach, a jego żona ma amputowaną rękę. Ocalały tylko dwie ich córki i są w Pruszkowie. […]
10 listopada 1944 r. Kochana Pani Sabino! Wczoraj otrzymałam wiadomość, że gdy bratanice rozstawały się z Lodzią, była przy niej córka Wala – zdrowa. […] Czekam na kartę od Hali, by starać się o przepustkę do GG, by się nimi zaopiekować. Są bez środków do życia, a dziewczęta są bez ubrań zimowych. […]
17 listopada 1944 r. Kochana Pani Sabino! Jesionkę (dla Stefy) otrzymałam. Bardzo, bardzo dziękuję. […] Od Hali otrzymałam kartkę poświadczoną przez Szpital i przez Opiekę Społeczną w sprawie kalectwa Jadzi i braku środków do życia. Na tej podstawie robię starania o przepustkę do GG. Jeśli otrzymam, zaliczę to do cudów, gdyż do GG nie wolno w ogóle wyjeżdżać. Niech mi dadzą choć do Częstochowy. Stamtąd nawet pieszo pójdę szukać Lodzi i Wali. Myślę, że wcześniej nie otrzymam przepustki niż za dziesięć dni.
21 listopada 1944 r. Kochana Pani Sabino! Nie otrzymam przepustki do GG, lecz jedynie do Myszkowa koło Częstochowy, dokąd jadę we czwartek i mogę tam być przez cztery dni. Chcę stamtąd przesłać paczkę z ubraniem, którą skompletowałam z ostatnich paczek od Feli Bujakiewiczowej.
Tak mi przykro, że nie mogę pisać pogodniejszych listów, ale we mnie już chyba radość wymarła. I nie tylko z przyczyn własnych, ale i cierpień innych ludzi. Ostatnie pięć miesięcy starczyły za dwadzieścia łat życia. Nie czuję się już wcale młodą, lecz czuję ciężar sześćdziesięciu lat. Wieczna troska o to, aby coś zjeść, zaczyna nas doprowadzać do pasji. Przypuszczam, że wszędzie w Rzeszy jest tak samo, gdyż nam z dnia na dzień dają mniej chleba, a więcej robaków w czarnej zupie. Mam ręce jak z waty, gdy zdobędę się po dwunastogodzinnej pracy wyprać sobie bieliznę. Podobnie czują się młodsze ode mnie. Żal mi tych młodych – potrzebować ich będzie Ojczyzna. Jakie to będą matki dla polskich dzieci?
Nasz „Lager Nora” jest jeszcze jednym z lepszych obozów w Rzeszy. Wieści, które tutaj dochodzą w listach, szczególnie z męskich obozów pracy, są okropne. Zimno, brak nie tylko ubrania, lecz i butów (większy niż u nas dzięki Waszym paczkom). Pod Breslau jest olbrzymi obóz, gdzie są rodziny z dziećmi i dużo dzieci – bez rodzin. Sanitarne warunki opłakane, spanie pokotem na słomie itp. W męskich obozach jest rygor i obostrzenia tak duże, że niewiele różnią się od obozów karnych. Nie wolno być chorym, narzekać na zimno lub głód – kary surowe łącznie z biciem. […] Robotnicy pracują przeważnie w lasach przy karczowaniu lub kopią okopy. […] Chyba więc tutaj ma dojść front i dalej jeszcze, jeśli w Rzeszy nie ma chyba skrawka ziemi bez rowów przeciw-czołgowych.
Miałam dziś odebrać przepustkę, ale biuro policyjne zamknięte, bo wtorek – to dzień powszechnego kopania rowów.
W fabryce codziennie nowe okólniki, nawołujące Niemców do jeszcze wydajniejszej pracy, do „niedarowywania nieprzyjacielowi ani jednej godziny czasu”. Wszystko dla zdobycia w przyszłości „szczęścia i dobrobytu niemieckich dzieci”. […] Widzimy tu jednak, że te odezwy nie trafiają do umysłów i serc wielu Niemców. Pracują gorzej od nas z obozów pracy, gdyż nas pilnują majstrowie. Brak tłuszczu i im daje się we znaki. Nasza majstrowa, Rolle, prosi, abym z urlopu przywiozła jej masła, bo ta marmolada i syrop z buraków do chleba zabiera jej resztę sił. Oszczędza margarynę na Boże Narodzenie, więc w ogóle nie jada tłuszczu. Skarżyła się dziś, że w sobotę jej mąż, chory na serce i głowę (trochę wariat) musi iść do wojska. Volksturm dla wszystkich mężczyzn od 17 do 65 lat. […] Nie wyobrażam sobie, kto tu zostanie z Niemców: kobiety, dzieci i resztki mężczyzn, którzy wrócili z wojny bez rąk, nóg, oczu – bo takich spotyka się tu na każdym kroku. U nas, w lagrze, jak i w męskich obozach pracy odbywają się w nocy od czasu do czasu lotne rewizje. Gestapo, SS, policja i jacyś cywile. Dwudziestu ludzi na stuosobowy obóz kobiet to chyba dość! Zwalają nas z prycz […] Podnoszą sienniki, myszkują w szafkach, podejrzewam, że szukają chyba pluskiew, bo jedynie tych jest pod dostatkiem. Nawet zaglądają do pudełek z korespondencją. Nie czytają i nie zabierają. W naszych szafkach znajdują jedynie skórki od chleba i czasem cebulkę! Jedni przed drugimi usiłują wykazać gorliwość, a jednak niektórzy poza plecami tych „ważniejszych” porozumiewawczo spoglądają na nas i… pukają palcem w czoło.
9 grudnia 1944 r. Kochana i Droga Pani Sabino! W tej chwili otrzymałam kartkę od bratowej. Stało się tak, jak przypuszczałam. Lodzia nie żyje. Zmarła z odniesionych ran w szpitalu w Milanówku. Wala rzekomo znajduje się w Krakowie. O Mietku nic. Z oflagu odezwał się szwagier bratowej. Wiem, że z mojej najbliższej rodziny zostałam sama. Proszę pisać. Wasza J.
Dnia 16 grudnia 1944 roku. Zbliżają się święta Bożego Narodzenia. W „Lager Nora” nastrój smutny. Pragniemy przespać okres świąteczny. Z wyjazdu do Poznania nic nie będzie, gdyż jedna z naszych rodaczek, która otrzymała przepustkę do rodziny w Łodzi – nie powróciła. Wstrzymano więc wydawanie przepustek.
Lagrowa Elza oświadczyła, że z rozporządzenia władz fabryka „Heliowatt-Werke” urządzi obchód świąteczny dla wszystkich robotników cudzoziemców. Obecność wszystkich obowiązkowa. Poza obowiązkiem uczestniczenia w obchodzie, każda grupa narodowościowa ma przygotować własny program. Ma on uwzględniać przyjęte w zwyczajach swego kraju urozmaicenie świąt. Na początku przyjęłyśmy projekt prawie z oburzeniem. Jednak wskutek nalegań władz fabrycznych musiałyśmy przedstawić projekt takiego programu. Składał się on z kilku kolęd oraz polskich piosenek, m.in. Czerwony pas, za pasem broń. Cenzurze fabrycznej „za broń” nie podobało się, zaproponowali tańce. Oświadczyłyśmy kategorycznie, że na tańce nie mamy ani chęci ani nastroju.
Wieczorami w dniach po nocnej zmianie, po powrocie z fabryki i krótkim wypoczynku odbywały się próby. Ujawniły się „talenty”, więc bez trudu przygotowałyśmy odpowiednie pieśni na dwa i trzy głosy – mimo braku akompaniamentu.
Mimo woli w czasie prób, gdy melodie znanych i bliskich sercu kolęd rozległy się w obozie, ta i owa zapytywała, jak to będzie z choinką i Wigilią. Problem drzewka rozwiązała lagrowa Elza (staje się coraz „grzeczniejsza”), pozostawiając nam dekorację choinki. Przez trzy tygodnie znosimy z fabryki wióry z aluminium i magnezu o różnych wymiarach. Z tego wykonano piękne srebrzyste łańcuchy i gwiazdki. Przy użyciu tektury, opiłek i kleju. Halina Juchełko zrobiła gwiazdę na wierzchołek drzewka.
Dnia 24 grudnia 1944 roku. Przez cały przedświąteczny tydzień uszczuplano nam racje żywnościowe, aby oszczędzić prowiant na urządzenie świąt. Zaznaczono, że w dniu wigilijnym nie otrzymamy nawet kolacji. Perspektywa braku tradycyjnej Wigilii nie była zbyt przyjemna. Postanowiłyśmy, że wbrew wszystkiemu Wigilia w obozie powinna być. Jedne z nas postarały się o buraki, inne o kapustę, ziemniaki i cebulę. Z paczek żywnościowych, które otrzymałam z Poznania, zebrałem wszystkie pierniki oraz mąkę. Przy pomocy towarzyszek obozowych przygotowałyśmy wieczerzę. Wszystko byłoby dobrze, bez smutku i łez, gdyby nie pierwsza chwila zgromadzenia się w jadalni przy stole wigilijnym. Po pierwszych słowach kolędy Wśród nocnej ciszy – załamały się wszystkie głosy i zamiast pieśni, rozległ się ogólny szloch. Dławiony dotąd ból spłynął w potoku łez. Nie było wśród nas nikogo, kto by nie stracił w Warszawie kogoś z najbliższych. Po jakimś czasie dokończyłyśmy śpiewu. Przyjaźń i życzliwość wzajemna stały się pełne w naszym gronie. Znikły drobne urazy, wynikające z codziennych przykrości i niewygód. Dalsze chwile wieczoru upłynęły w serdecznym nastroju.
Dnia 25-27 grudnia 1944 roku. Do jakich ustępstw i kompromisów gotowi są teraz Niemcy w stosunku do obcokrajowców wywiezionych do Rzeszy świadczył obchód świąt Bożego Narodzenia. Rozpoczęły się niespodzianki. Według informacji Francuzów, którzy pracują tu od kilku lat, dni świąt Bożego Narodzenia dla obcokrajowców nie różniły się niczym od zwykłej niedzieli. Tym razem było inaczej. Karmiono nas przez dwa dni w sposób nieprawdopodobnie obfity. Pierwszego dnia na śniadanie – kilka kawałków ciasta i kubek białej kawy. Na obiad – rosół z makaronem, kiełbasa z ziemniakami i kapusta. Po tej uczcie – alarm lotniczy.
Drugiego dnia musieliśmy wziąć udział w obchodzie. Lagrowa Elza Schule poleciła od rana sześciu robotnicom, w tym również i mnie, pójść do fabryki głównej w centrum miasta w celu przygotowania stołów do posiłku dla 260 osób. Były nawet widelce i noże! Charakterystyczny był plan rozlokowania uczestników przy stołach: po prawej stronie stołu dyrekcji fabryki ulokowano Polaków! (100 kobiet i 16 mężczyzn); po lewej stronie – Francuzów, a dopiero dalej Czechów, Ukraińców, Rosjan i Włochów. Tak kazał główny lagerführer.
Na obiad drugiego dnia świąt jedliśmy rosół oraz pieczeń z ziemniakami i czerwoną kapustą. Ucztę znów przerwał alarm lotniczy i musieliśmy schodzić do schronu. Później podwieczorek – biała kawa, pięć sporych kawałków ciasta i cztery pierniki! W końcu kazano przejść do sali zebrań.
Choinka na estradzie. Dyrektor fabryki (mówili, że to jest najłagodniejszy z dyrekcji) wygłosił przemówienie, które tłumaczono na język polski, a następnie francuski. Niemiec mówił mniej więcej tak: „Święto Bożego Narodzenia to święto międzynarodowe. Dyrekcja pragnie uprzyjemnić wam ten czas, szczególnie zaś Polakom (?!)”. Osobna mowa do Polaków: „jako tych, którzy najbardziej poznali skutki tej wojny. Niemcy dzielą się z wami wszystkim, co mają – sami więcej nie mają i lepiej nie jedzą… Niemcy i Polacy powinni iść razem w obronie kultury europejskiej przed bolszewizmem…” I dalej: „Generalny gubernator Frank dał ogłoszenie, aby młodzi Polacy z Generalnej Guberni zgłaszali się do pomocniczej służby wojskowej niemieckiej”. I mówił jeszcze: „Powinniście się cieszyć, że Was tu przywieziono. Wojsko niemieckie serdecznie zaopiekowało się Polakami ewakuowanymi. Otoczyło troską i uchroniło od złego…”
Do Francuzów trochę w innym tonie, porównując ich w polityce do „dzieci chwiejnych” itd. Mówił dalej: „Francja dziś żałuje, że wojsko niemieckie opuściło ich kraj, pragnie powrotu okupacji”(?!)
Do Włochów, Ukraińców i Czechów osobnego przemówienia nie było. Wszyscy cudzoziemcy zatrudnieni w tej fabryce dowiedzieli się wtedy, że „obrona przed niebezpieczeństwem ze wschodu powinna być obowiązkiem nie tylko narodu niemieckiego, ale wszystkich ludów Europy. Naród niemiecki nigdy nie chciał krzywdy innych narodów. Przez cały czas wojny opiekował się i opiekuje ludami zdobytymi (!) Ze swej strony jednak czeka pomocy i zrozumienia. Czeka – jeśli nie walki z bronią w ręku, to walki na terenie pracy powierzonej wam, obcokrajowcom”. Niemiec mówił też, że dyrekcja fabryki, która „zawsze w stosunku do robotników obcych nacji okazywała dużo dobrej woli i troski, starając się w miarę możliwości zaspokoić wszystkie ich potrzeby – prosi (?!) o zachowanie porządku, o jak największą wydajność pracy, lojalność w stosunku do władz niemieckich itd.
Polka, która dość szczegółowo tłumaczyła „deklamacje” dyrektora, w ciekawszych momentach przymykała oczy, by nie widzieć wyrazu twarzy słuchających Polaków. Francuz natomiast, młody student, włożył ręce do kieszeni, uparcie patrzył w okno i streszczał lakonicznie każdy ustęp przemówienia, np.: „on powiedział, że Niemcy są dla nas dobrzy”, „on powiedział, że Europa jest zagrożona od wschodu”, „on powiedział, że mamy być posłuszni”, „on powiedział, że mamy pracować”.
„Program urozmaiceń” – na zaproszenie dyrektora – rozpoczęły Polki kolędami Wśród nocnej ciszy i Lulajże Jezuniu. Francuzi wystąpili z solowym śpiewem i grą na akordeonie – w końcu z boksem! Pod choinką boks był dla nas czymś zgoła nowym. Potem występy Ukrainek: taniec hopak oraz pieśń Wołga, Wołga. Czesi zaś grali na skrzypcach i akordeonie. W dalszym ciągu jeden z Polaków zaśpiewał Umarł Maciek…, a nasz chór zakończył obchód świąteczny piosenkami Czerwony pas, za pasem broń oraz Hej dziewczyno, hej niebogo.
Po wyczerpaniu „programu urozmaiceń” rozdawano paczki „od gwiazdora”! Zawierały one jednakowo dla wszystkich: puder do zasypywania (holenderski), biżuterię (czeską) i pół puszki mleka skondensowanego (z Paryża). Zupełnie jak od troskliwej mamy!
Była także kolacja: dla każdego ćwierć kilograma kiełbasy i ziemniaki… Tak podejmowali Niemcy, ku naszemu zdumieniu, robotników pracy przymusowej w fabryce „Heliowatt-Werke”’ podczas ostatnich już świąt Bożego Narodzenia przed ich klęską. Po tej „wyżerce”, niestety, nieprzyzwyczajone żołądki nie mogły wytrzymać takiego ciężaru. Wielu z nas chorowało.
Dnia 1 stycznia 1945 roku. Dziś Nowy Rok. Zgromadziłyśmy nasze poświąteczne zapasy i przy czarnej kawie zbożowej czekałyśmy godziny dwudziestej czwartej.
Dnia 25 stycznia 1945 roku. Nie mamy już znikąd listów, więc nie mam też wiadomości od bratowej z dziećmi ani z Poznania. W pierwszych dniach stycznia otrzymałam wiadomość od siostrzeńca bratowej, Jurka Kodelskiego, że dojechały do Ostrowca Świętokrzyskiego. O Mietku i Wali – nic. Tymczasem wskazówka na zegarze dziejowym tej okrutnej wojny przesuwa się szybko w kierunku dwunastej. Nadeszły konkretne wiadomości o zajęciu w dniu 17 stycznia Warszawy przez wojska radzieckie i polskie, a prawie jednocześnie o zajęciu Częstochowy, Krakowa, Kielc, Radomia, Łodzi. Później o zajęciu Katowic, Torunia, Bydgoszczy. Długotrwałe walki w Poznaniu. „Rusek” jak mówi Frau Rolle, zbliża się pod Wrocław.
Po raz pierwszy na ogół spokojne dotychczas miasto spotkało się z zupełnie nowymi dla niego wydarzeniami. Wszystkimi drogami ciągnęły dniem i nocą w kierunku zachodnim tysiące ewakuowanych Niemców. Grozę pogarszał mróz. Wozy napełnione dobytkiem i ludźmi, przy których wlokły się przywiązane krowy, kozy i konie. Uciekinierzy byli zmarznięci i zrozpaczeni. Ten obraz przypominał mi żywo podobne sytuacje w Polsce – na początku i w ciągu wojny. Wysiedlanie Polaków od listopada 1939 roku z Poznania i województwa poznańskiego, Pomorza, Śląska, co było często powodem śmierci od mrozu wielu ludzi. Tragedia Zamojszczyzny – dalsze setki tysięcy ludzi wyrzucanych z domów i pędzonych w nieznane. Dzieci polskie przewożone w czasie najsilniejszych mrozów, w nieopalanych wagonach towarowych z miejsca na miejsce, dzieci zmarznięte i wyrzucane z wagonów. Nienawiść do prześladowców pozbawia nas zupełnie uczucia litości dla Niemców ewakuowanych przez ich własne władze. Czyż to, co było – miało pozostać bez kary? Sprawiedliwości dziejowej musi się stać zadość.
Dnia 8 lutego 1945 roku. Pół roku upłynęło od opuszczenia przez nas Warszawy. Piąty dzień choruję na grypę przy wysokiej gorączce. Mimo to – cieszę się z choroby, gdyż zwalnia mnie od męczącej pracy w fabryce. Chwilowy kilkudniowy zastój na frontach już się zakończył. Skończyła się rzekomo możliwość ewakuacji, gdyż wczoraj hitlerowskie komunikaty radiowe ogłosiły jej wstrzymanie. Przerwano pracę w fabryce i wszystkich, łącznie z niemieckimi majstrami, wysłano do kopania rowów.
Dnia 14 lutego 1945 roku. Żyjemy oczekiwaniem. Praca w fabryce dotychczas trwa, lecz z dnia na dzień coraz bardziej ujawnia się jej bezcelowość. Majstrów już nie ma, kobiety niemieckie ewakuowano. Nasz główny lagerführer uciekł dalej od frontu. Dotychczasowa lagrowa, Elza Schule, została zastąpiona przez inną, starszą już kobietę, Frau Hanik, zwaną „Straszną Babunią”. Chyba niesłusznie; mimo męskiego wyglądu jest niezłą kobietą.
Jest godzina dziesiąta. Zarządzono natychmiastową ewakuację wszystkich obozów w Świdnicy. Frau Hanik chce wyruszyć razem z nami, lecz rozkazano jej zostać na miejscu. Pakujemy plecaki, ładujemy na ręczne wózki i za chwilę wymarsz. Jest silny mróz i zadymka. Uszyłyśmy ze Stefą i Genią Chudzińską kaptury z koców, a mimo to jest nam bardzo zimno. Wymarsz w kierunku warsztatów kolejowych. W barakach ze zmiętą i zgniłą, cuchnącą słomą znajdujemy już innych Polaków, a także Francuzów, Czechów, Rosjan i Ukraińców. W jednym pomieszczeniu warsztatowym znalazłyśmy dużo pustych szaf. Po upływie kilkunastu minut zainstalowałyśmy się do spania w szafach położonych na podłodze. Dalszy marsz ma nastąpić jutro.
Dnia 15 lutego 1945 roku. Wymarsz w kierunku Wałbrzycha (25 km) drogą prowadzącą stale pod górę. Szosa jest bardzo śliska. Pchamy nasz masywny, ciężki wózek i przeklinamy w duchu przywiązanie ludzkie do jakiegokolwiek dobytku. Na zamarzniętą grudę zaczął padać śnieg z deszczem. Dokuczliwe zimno. Odczuwam coraz bardziej nieznośny, wzmagający się ból mięśnia sercowego po przebytej grypie.
Zostajemy w tyle. Naszą dziewięcioosobową grupę mijają wszyscy. Za nami jednak uparcie idzie dwóch żołnierzy, pilnując całości karawany. Przy najbliższym osiedlu spotykamy wojskową kuchnię polową. Gorąca zupa z dużą ilością konserw, samorzutnie ofiarowana przez żołnierzy, pokrzepiła nas. Do plecaków powędrowały papierosy, sardynki, czekolada i… litr wyborowego francuskiego koniaku! Powiedzieli, że na grypę i gorączkę dobrze zrobi. Nasi konwojenci poszli dalej, więc zatrzymałyśmy się na nocleg w najbliższej wsi. Na strychu małego domku był skład desek. Na nich spałyśmy. Mimo dotkliwego zimna miałyśmy humor po wypiciu koniaku i pozorne wrażenie dnia wolności. Jest to drugi nocleg bez opieki Frau Hanik.
Dnia 16 lutego 1945 roku. Coraz zimniej – idziemy bowiem stale pod górę. Żelazne koła wózka przymarzają do bruku i nie chcą toczyć się dalej. Spotkani czterej żołnierze niemieccy – z wyglądu chyba dezerterzy – podciągnęli nasz wózek przez parę kilometrów. Cegielnia. Spotykamy tam rodaków, którzy już byli po drugiej stronie Wałbrzycha i wrócili z powrotem, pozbywszy się „opieki” wojska. Opowiadają o głodzie w Sudetach, dokąd już spędzono setki tysięcy ludzi. Postanowiłyśmy czekać w tej cegielni jak najdłużej – może front przez nas przeskoczy? Do swego pokoiku przyjmuje nas młoda Polka, pracownica cegielni.
Dnia 17 lutego 1945 roku. Niestety, nie udał się zamiar. Niemieccy żandarmi już o godzinie siódmej zjawili się w cegielni i kazali ruszyć dalej. Już bez wózka, tylko z plecakami wędrujemy do Wałbrzycha. Prowadzą nas na nocleg do fabryki porcelany „Crister”. Smród, brud, rozsypane na podłodze pierze i zmięta słoma pomieszane z błotem. Tu mieści się tymczasowy obóz dla ewakuowanych obcokrajowców.
Po dwóch dniach pobytu wyznaczony tłumacz obozowy władający kilkoma językami, w tym polskim, niejaki George Reneau (Francuz) obwieścił nam wieczorem, że następnego dnia wczesnym rankiem wyruszymy w kierunku Sudetów (rzekomo do Drezna). Znów transport i w perspektywie chyba dalszy obóz pracy.
Dnia 20 lutego 1945 roku. Dalsza wędrówka. Idę za wozem, na którym złożone są nasze bagaże, w tłumie wielu setek ludzi. Słoneczna pogoda, widzialność wspaniała, naokoło pokryte śniegiem góry. Gałęzie drzew uginają się aż do ziemi pod jego ciężarem. Czar pryska, gdyż furmani spieszą się i konie biegną kłusem. My również biegniemy, aby nie stracić z oczu swego wozu, który wiezie plecaki. Przez całą niemal drogę lawirujemy ciągle pomiędzy wozami, krowami, owcami i trzodą, które w pierwszym rzędzie Niemcy starają się ewakuować.
Małe miasteczko (około 25 km od Wałbrzycha). Na rynku tłum ewakuowanych. Nazajutrz mamy iść dalej.
Noc w stodole. Silny mróz i zaimprowizowane spanie na snopkach lnu. Na tych snopkach zrodziła się myśl odłączenia się od transportu.