Autor napisał o sobie w programie: „Byłem górnikiem, instruktorem KO, ślusarzem, murarzem, tokarzem, elektrykiem, autentycznym kowbojem w Wilczej Dolinie, bankowcem, pegeerowcem, pocztowcem, foto-filmowcem, ćwikiem, zetwuemowcem, mechanikiem maszyn rolniczych, Martin Edenowcem, itd.,itd., itd.”. Od roku jest jeszcze laureatem XV Konkursu Debiutu Dramaturgicznego Teatru Ateneum – i jako początkujący pisarz stypendystą Ministerstwa Kultury i Sztuki. Zaś na co dzień – pracownikiem urzędu pocztowego w Świdnicy.
Ryszard Latko zadebiutował w Odrze, publikując fragmenty powieści Wieś pod Bykiem (1974). Pewne wątki i postaci, a także realia wiejskiego środowiska przeniósł do komedii-debiutu: Tato, tato, sprawa sie rypła. Miejsce akcji określił dokładnie – didaskalia podają: „Kuchnia w chłopskiej chałupie pod Wadowicami. Typowe, proste sprzęty: stół, ława pod oknem, dwa łóżka z wystającą spod prześcieradła słomą, krzesła”. Język sztuki jest stylizowany – niezbyt zresztą konsekwentnie – na mowę wsi z okolic południowej Polski, zarówno w warstwie fonetycznej, jak i leksykalnej. Osobliwie mieszają się w nim autentyczne lokalizmy gwarowe z językiem odbiegającym daleko od poprawnej polszczyzny potocznej i od polszczyzny literackiej (sygnalizuje to sam tytuł ze slangowym „rypła sie”).
Język ten pełni istotną rolę w kompozycji postaci – istnieją i zawierają się w nim, on tez czyni je prawdopodobnymi. Bowiem sama intryga sztuki, dość wątła i nieskomplikowana – afera z wiekową babcią, którą rodzina Placków ukrywa przed oczami wsi dla własnej wygody – rozwija się chwilami niemrawo i niekonsekwentnie. Funkcję prawdziwie dramatyczną sprawuje tu przede wszystkim dialog: żywy, celnie punktowany, pełen dosadnego humoru posuwa tok akcji. Właśnie dialog stanowi, bodaj nie najmocniejszy punkt tej komedii, w której autor nie zawsze panuje nad materiałem, zwłaszcza w finale jakby „rozmazanym”, pozbawionym zdecydowanej kulminacji.
Płynie stąd dla aktorów warunek sine qua non takiego opanowania i swobody we władaniu tekstem (pełnym passusów takich jak: „Tato, jo juz wiym! Juz ją kaź widziołek!”, lub „Ino sie nie łokolic i żob nim nie miśtykuj!”), by sprawiał on wrażenie organicznego, naturalnego języka mieszkańców Plackowej chałupy.
Wykonawcom kaliskiej prapremiery w reżyserii Marii Straszewskiej udało się to osiągnąć w dużej mierze. Postaci są tu wyraziste, pełne życia i zabawne. Zwłaszcza ojciec rodziny, Placek, grany przez Włodzimierza Musiała – chłop zacięty, który nie przepuści nawet najmniejszej okazji, by nie przechytrzyć, czy bodaj skląć znienawidzonego sąsiada. Przy tym – ogłupiony chęcią mnożenia pieniędzy oraz bezużytecznego gromadzenia „dobrodziejstw cywilizacji” w postaci lodówki, pralki, telewizora, odkurzacza. Jednocześnie ten zamaszysty, despotyczny chłop jest jakby zagubiony między starym sposobem życia i związanymi z nim obyczajami wiejskiej społeczności a nowym, przeszczepionym z obcego mu świata miejskich bloków „zza Wisły”. Musiał zaznacza ten rys postaci wyraźnie, podobnie inni aktorzy.
Wszyscy właściwie mieszkańcy i goście Plackowej chałupy nie dorośli jeszcze do owych „dobrodziejstw” i zmiany stylu życia. Miast traktować np. pralkę i lodówkę tak jak na to zasługują, czyli zgodnie z ich przeznaczeniem – traktują je jako cel sam w sobie. Nie mówiąc już o tym, że Plackowa (Ewa Frąckiewicz) w pralce ubija masło… Bałwochwalcze, pełne kultu podejście do przedmiotów – lokaty pieniędzy przy jednoczesnym stępieniu wrażliwości w sytuacjach jej wymagających, charakteryzuje te postaci dotkliwie, choć w komediowym tonie.
Reżyser i aktorzy dołożyli wszelkich starań, by zabawa była dobra. Autor współpracował z Teatrem im. Bogusławskiego podczas prób i wprowadził do tekstu – w porozumieniu i na życzenie reżysera – kilka istotnych zmian, które sprawdziły się na scenie. Dopisał m.in. scenki Józka i psa (kaliski „jest na medal”), które łączą kolejne odsłony, zmienił finał, dodał natrętny nieco epilog miłości Helki i Ignaca (ciąża dziewczyny i ucieczka oblubieńca na budowę… huty „Katowice”).
Scenograf Henryk Regimowicz oparł dekorację na tworzywie naturalnym, wyeksponował fakturę drewna i autentycznych rekwizytów. Zjadliwie zestawił detale – np. makatkę z jeleniami i telewizor, przerysował „szyk” niektórych kostiumów np. wyjściowego garnituru Ignaca z liliowej krempliny, strojnej kreacji Helki czy Urzędniczki. Zrobił to w tonie dowcipu – ale i ośmieszenia. Tkwi ten ton, oczywiście, w samym tekście i dotyka wszystkich postaci z wyjątkiem kilkunastoletniego Józka, który ogląda świat z innej niż dorośli perspektywy.
Gra tę rolę w Kaliszu Marlena Miarczyńska, ubiegłoroczna [1976] absolwentka łódzkiej PWSFTviT. Debiutuje nią właśnie na zawodowej scenie, ale ma już za sobą Szekspirowską Julię w widowisku plenerowym zrealizowanym przez Jana Machulskiego w Zamościu ubiegłego lata [1976]. Debiutuje obiecująco – z temperamentem, wdziękiem i sporym już zasobem zawodowych umiejętności. Rola Józka jest zresztą wymarzona dla niej – obliczona na jej warunki i dyspozycje (Miarczyńska jest drobna, zwinna i szybka w ruchu, chłopięco kanciasta). Pozostali aktorzy: Teresa Lisowska, Danuta Kamińska, Janusz Grenda, Renata Kress, Mieczysław Gałecki – potrafili również na miarę swych możliwości wykorzystać materiał na role (nie do pogardzenia), jaki podsuwa tekst. Kaliska prapremiera dowodzi, ze warto po niego sięgnąć. Zachęta to z mojej strony i zapewnienia czysto retoryczne, jako że premiery Tato, tato, sprawa sie rypła zapowiedziały już następne teatry m.in. w Bielsku i Opolu.
Tekst pierwotnie opublikowany w czasopiśmie „Teatr” 1977 nr 2.