Tekst powstał w 1971 r.
Wojna, partyzantka, wojsko, wreszcie – demobilizacja. I co dalej? Kiedyś pracowałem w warszawskim „Norblinie”, ale teraz nie było tam po co wracać.
Z ramienia Zjednoczenia Przemysłu Kotlarskiego w Krakowie inżynier Keh skierował mnie do Świdnicy z małą zaliczką w portfelu.
Był luty 1946 roku. W mundurze i z tornistrem na plecach dotarłem do Świdnicy, która po warszawskich gruzach zrobiła na mnie bardzo dobre wrażenie. Czyste, niezniszczone, pełne życia i ruchu miasto.
Natychmiast po przyjeździe złożyłem na ręce dyrektora Palińskiego swoje skierowanie do zakładu. Dyrektor ucieszył się z mego przybycia i od razu zaproponował obejrzenie fabryki. Prawdę mówiąc, nie było co oglądać. Całe „przedsiębiorstwo” stanowiło po prostu zlepek małych, brudnych pomieszczeń. Puste i ogołocone hale prezentowały się żałośnie. W sumie – zdewastowana, dziewiętnastowieczna fabryczka. Pomimo tego dyrektor Paliński kipiał optymizmem.
Teren zakładu ograniczony był w owym czasie z jednej strony rzeką Bystrzycą, a z drugiej ul. Nadrzeczną (następnie ul. Mariana Buczka, a obecnie ul. Kliczkowską). Zakład korzystał w owym czasie z turbiny wodnej (potem zlikwidowanej), która zasilała prądem dmuchawy w odlewni oraz kilka maszyn. Suwnice uruchamiane były ręcznie. Nie było żadnego transportu, jeśli nie liczyć jedynego konia przezywanego „Kubusiem”.
Polaków było wśród załogi bardzo mało. Była grupa niemieckich fachowców, z których większość zachowywała się lojalnie starając się zarobić cokolwiek i zachować mieszkania.
Pierwsza moja praca polegała na porządkowaniu archiwum rysunków technicznych.
Bardzo odczuwaliśmy brak transportu, a zaznaczyć trzeba, że nie posiadaliśmy też żadnej bocznicy kolejowej. Toteż wielką radość sprawiła nam wiadomość o pierwszej dotacji ze Zjednoczenia – przyznaniu samochodu ciężarowego. Niestety, za ten „dar losu” przyszło nam drogo zapłacić. Samochód należało odebrać z Gdańska-Oliwy. Pierwszy wysłany po niego kierowca nigdy do nas nie wrócił, bo został zabity w nieznanych okolicznościach. W tej sytuacji pojechałem po samochód w towarzystwie drugiego kierowcy, niejakiego Stankiewicza. Prześladował mnie pech. Już w Jaworzynie Śląskiej przy wsiadaniu do przepełnionego pociągu skradziono mi portfel ze wszystkimi dokumentami i pieniędzmi (były to moje prywatne pieniądze, służbowe nosiłem w innej kieszeni). Musiałem więc wracać do Świdnicy, gdzie otrzymałem tymczasowe zaświadczenia. Wyruszyliśmy ponownie do Gdańska i po załatwieniu wszystkich formalności otrzymaliśmy wreszcie upragniony samochód, ale z przeciekającą głowicą.
Wszelkie próby uruchomienia pojazdu zdały się na nic. Samochód musieliśmy przyholować do Świdnicy. Rzecz jasna, mowy nie było o tym, by taką głowicę można było gdziekolwiek dostać. Tu popisali się nasi fachowcy w zakładzie, którzy zmajstrowali nową głowicę spawaną z rurek i blachy. Okazała się doskonała i samochód służył nam przez wiele lat zanim poszedł na złom.
Nadeszły tygodnie ciężkiej pracy, w czasie której z różnych stron Dolnego Śląska, a nawet z dalszych okolic zwoziliśmy stare lub nadpalone obrabiarki, z których nasze „złote rączki” robiły różne cuda. Tak na przykład z dawnej fabryki „Lamprecht” w Jaworze przywieziono wszystkie ocalałe obrabiarki, a z fabryki „Gemia” w Lubaniu dwie spalone wiertarki. Wszystkie te maszyny pracowały na napędy pasowe.
Silniki elektryczne i tygle przywoziłem z Jeleniej Góry, a nawet z Wojcieszowa (kupiłem je od jakiegoś rolnika). Z „Pafawagu” we Wrocławiu przywieźliśmy skrzynie formierskie i surówkę do odlewni. W taki sposób stałem się zaopatrzeniowcem. Do pomocy dostałem dwóch pracowników, kolegę Śladowskiego i niejakiego Beckera. Ten ostatni był bardzo pomocny, bo doskonale znał miejscowy rynek. Na przykład, kiedy sklep z materiałami żelaznymi objął w Świdnicy niejaki Biel, który nie bardzo wiedział, co właściwie w tym sklepie się znajduje, wtedy Becker zaskoczył nas, bo wiedział nie tylko, jaki towar jest tam do nabycia, ale nawet gdzie leży. Wynikały stąd zabawne sytuacje. Biel zaklinał się, że nie ma na składzie danego towaru, a Becker wchodził za kontuar i zdejmował go z półki…
Praca zaopatrzeniowca wyglądała w owym czasie zupełnie inaczej niż dzisiaj. Nie było cenników, adresów wykonawców ani dostawców, trzeba było po prostu wszystko zdobywać „psim swędem” wykorzystując znajomości. Często pracowało się nocami.
Przypominam sobie jedną podróż służbową do Warszawy, o której warto opowiedzieć. Miałem wykupiony bilet pierwszej klasy. Żeby dostać się do pociągu, musiałem dać sto złotych łapówki kolejarzowi, który w zamian łaskawie umieścił mnie w przedziale… dla psów. Cieszyłem się bardzo, ale nie trwało to długo. W Ostrowie Wielkopolskim przyszedł inny kolejarz, który stanowczo twierdził, że na psa to ja nie wyglądam. Jemu także musiałem dać sto złotych i tylko dzięki temu dojechałem do Warszawy.
Na miejscu późniejszego ośrodka zdrowia Świdnickiej Fabryki Urządzeń Przemysłowych znajdował się w owym czasie ogród warzywny. Królował tam kolega Strojanowski, były żołnierz I Armii Wojska Polskiego, uczestnik bitwy pod Kołobrzegiem. W miejscu gdzie postawiono halę W-l, mieściła się hodowla trzody chlewnej. Prócz tego mieliśmy własny sad owocowy (tam gdzie potem zbudowano garaże) i park kasztanowy na miejscu późniejszej kotłowni.
Z perspektywy wielu lat, zapomina się o trudnościach, kłopotach, a nawet przykrościach. Bywało, że na noc, drzwi w korytarzach podpierało się drągami przed różnego autoramentu rabusiami, że skromne przydziały żywnościowe wydawane były na kartki w nielicznych polskich spółdzielniach (których byliśmy pierwszymi udziałowcami), że małe przydziały materiałów, obuwia i innych towarów trzeba było rozdzielać według koniecznych potrzeb przez Radę Zakładową i czynniki społeczne.
Można by zresztą na ten temat pisać w nieskończoność. Młodzi uśmiechali się z niedowierzaniem, słysząc o takich zdawało by się prostych sprawach, które później nie były żadnymi problemami, a które wtedy trzeba było z uporem pokonywać.
W zakładzie w roku 1971 pracowało jeszcze 35 osób z tych, które rozpoczęły pracę w 1946. Aż trudno sobie wyobrazić, ile zawdzięczaliśmy tej nielicznej garstce przybyłych z całej Europy polskich rozbitków, którzy przed laty zaczynali pracę w fabryce od porządkowania jej z gruzów.
Ludzie słabi duchem mówili wtedy, że porywamy się z motyką na słońce.
A jednak zbudowaliśmy nowe hale, bocznicę kolejową, wyglądającą jak dobrze zagospodarowana stacja kolejowa i nowoczesny park maszynowy. Pracowało u nas wielu młodych, wyszkolonych fachowców.
Zakład miał w roku 1971 tyle samochodów, ile w 1946 nie miała ich nawet cała Świdnica.
No i co? Dobrze jest czasem spojrzeć wstecz i przypomnieć sobie oraz innym, moment startu.