Przypominam sobie bardzo dobrze, jak to w lecie 1946 roku w czasie wielkiego upału odjeżdżały ze stacji w Kraszowicach pociągi pełne wysiedlanych Niemców. Należałem do chłopców, którzy zaopatrywali wyjeżdżających w napój – herbatę ziołową. Dowoziliśmy ją beczką na kołach przeznaczoną pierwotnie chyba do dowożenia wody na budowy przy kościele parafialnym.
W oczach mam szeregi Niemców-wysiedleńców ciągnących za sobą „wózki” zaopatrzone przeważnie w drewniane kółka przymocowane do waliz, wiklinowych koszy albo skrzynek.
Zawartość tych bagaży była najpierw rewidowana przez komisję siedzącą przy długich stołach, która zabierała to, co jej się podobało. Po takiej rewizji można było wsiadać do bydlęcego wagonu.
Drugi etap wysiedleń przypadł na jesień. Wysiedlono wtedy i naszą rodzinę, mimo że babka moja była Polką pochodzącą spod Szamotuł, a ojciec był napiętnowany w hitlerowskiej gazecie jako kupujący u Żyda.
Był 7 października 1946 roku. Lało jak z cebra. Drogą pełną błota szliśmy do Kraszowic. Niektóre „wózki” ugrzęzły w błocie i musiały zostać porzucone. Przy kontroli, kiedy trzeba było rozłożyć rzeczy na stołach, mnóstwo rzeczy przemokło i mokre zostały znów upchane w bagażach. Suszony chleb, który mieliśmy w worku, zupełnie rozmókł i utworzył mokrą grudę.
Kilka dni trwała podróż do granicy niemieckiej. Trafiliśmy do strefy sowieckiej, gdzie ojciec mój był potem nauczycielem.