Tekst powstał 15. listopada 2005 roku w Tacoma, stan Washington – USA.
Lato roku 1980 niczym specjalnie się nie wyróżniało, a już na pewno nie było to lato rekordowych upałów. Jednak ze względu na wydarzenia, jakie wówczas miały miejsce zasługuje na zapis w historii, jako lato przynajmniej stulecia. Temperatura bowiem wywołana przez owe wydarzenia dokonała rzeczy wydawało się przedtem niemożliwej, a mianowicie, „rozhartowała do miękkości stal”, do której z lubością przyrównywał się komunizm. W konsekwencji, niespełna dziewięć lat później na naszych oczach rozsypał się w gruzy system, który to niby miał ruszyć z posad bryłę świata. Wydarzenia te miały jeszcze inny wydźwięk. Były one niczym głos potężnego dzwonu o brzmieniu najczystszym, którego donośne echo rozlegając się szeroko budziło z letargu beznadziejności ówczesnych czasów tysiące takich jak ja.
Pamiętam, dotarło ono do mnie w momencie „leżakowania” z moja ukochaną gromadką będąc na wakacjach w Rumunii. Jeszcze wtedy spokojnej, pozornie zasobnej pod przywództwem człowieka powszechnie uważanego za Słońce Rumunii. O losie okrutny ale sprawiedliwy któż mógł wtedy przypuszczać, że owo „Słońce” zgaśnie wkrótce tak nagle i niespodziewanie jak miała w zwyczaju to czynić żarówka marki „Sylvania”. Przykuty do radia z wypiekami na twarzy łowiłem echa tych wydarzeń myśląc o jak najszybszym powrocie do kraju, aby tylko nie przegapić tego co się wówczas działo.
I wreszcie nastąpił ten oczekiwany powrót. Jesteśmy na dworcu kolejowym we Wrocławiu. Przywitała nas piękna, słoneczna pogoda. Jednak ważniejszym od pogody był nastrój, jaki wyczuwało się w powietrzu. Nastrój, który w dziwny sposób automatycznie się udzielał i przenikał człowieka aż do głębi. Było bowiem coś niesamowitego w postawach napotykanych ludzi, w powadze malującej się na ich twarzach, w ich spokojnym zachowaniu. I wreszcie ta oprawa na zewnątrz. Biało-czerwone flagi już bez „czerwonej towarzyszki”, porządkowi z opaskami na ramieniu w narodowych barwach grzecznie informujący o przyczynach trudności komunikacyjnych, poprzystrajane tramwaje, autobusy, słowem przedsmak tego wszystkiego co za niedługo miało nastąpić.
Pomimo strajku pracowników Państwowej Komunikacji Samochodowej we Wrocławiu, sprawnie i na czas podstawiono autobus, którym bez przeszkód dotarliśmy do Świdnicy, czyli do domu. Tu muszę nadmienić, że niepoślednią rolę w tworzeniu „Solidarności” Dolnego Śląska odegrała załoga wrocławskiego Miejskiego Przedsiębiorstwa Komunikacyjnego (MPK) pod wodzą Władysława Frasyniuka.
Na marginesie dodam, że późniejsza rola polityczna tego człowieka w mojej ocenie ma się – delikatnie rzecz ujmując – nijak do ówczesnej. Zanim jednak słowo „Solidarność” stało się ciałem, skończyć musiała się gehenna strajkujących stoczniowców w Gdańsku. Już wkrótce bo 31. sierpnia 1980 roku nastąpiło z niecierpliwością oczekiwane podpisanie tak zwanych „Porozumień Gdańskich”. W wyniku tych porozumień stało się faktem powołanie do życia Niezależnego Samorządnego Związku Zawodowego „Solidarność”. Pierwszy raz w ciągu całych 35. lat panowania komunistów zaistnieć mogła organizacja będąca poza ich kontrolą. Myślę, że powstanie „Solidarności” było wielkim zadośćuczynieniem dla tych wszystkich, dla których nawet marzenie o czymś podobnym było niewybaczalnym przestępstwem. Zadośćuczynieniem dla skrytobójczo bez sądu mordowanych w katowniach Urzędu Bezpieczeństwa (UB), mordowanych w imieniu prawa w pokazowych procesach, wywożonych w głąb Rosji bohaterów Armii Krajowej (AK) i tych wszystkich, którzy zmagali się z narzuconym systemem w roku 1956 i 1970 oraz 1976.
Mając świadomość tego wszystkiego, nie sposób było nie dać porwać się temu „wichrowi z nad morza”. Pierwszy września 1980 roku był więc dla mnie nie tylko dniem rozpoczęcia nowego roku szkolnego i związanych z tym obowiązków zawodowych, był także dniem oddania się bez reszty temu żywiołowi. Nastąpił szaleńczy bieg, w którym współzawodnikami byli nie tylko system i jego twórcy łącznie ze sługusami, ale co najważniejsze – czas. Nie mieliśmy złudzeń, był on ścisłe nam wyznaczony. Pierwszym moim poczynaniem było zorganizowanie koła NSZZ „Solidarność” w swojej szkole to jest Zespole Szkół Zawodowych Nr 2 (obecnie: Zespół Szkół Budowlano-Elektrycznych im. Jana III Sobieskiego), potem nastąpiło spotkanie z Tadeuszem Romanowskim założycielem „Solidarności” w Zakładzie Poprawczym i Schronisku dla Nieletnich. Z nim przyszli tacy wspaniali ludzie jak państwo Bałtakis i Julita Korewa, która wspomagała mnie także przez cały okres trwania stanu wojennego, nie zważając na osobiste zagrożenie. Natomiast z Tadeuszem Romanowskim stworzyliśmy dość zgrany tandem, dzięki czemu mogliśmy rozwijać się organizacyjnie w miarę sprawnie. Oczywiście potem dołączyła do nas reszta to jest: Alina Janik, Julek Bujalski, nieoceniony świętej pamięci Zbigniew Frydrychowicz, Michał Ossowski i wielu, wielu innych, których nazwisk ze względu na czas miniony już nie pamiętam, za co serdecznie przepraszam. Wymieniając nazwiska osób ogarniam je miarą tamtych czasów – co nie oznacza, że dzisiaj mój stosunek do nich uległ zmianie – na zawsze pozostaną w moim sercu takimi jakimi wówczas byli. To dzięki Wam kochani udało nam się tak wiele dokonać. Pamiętam, że w szczytowym okresie liczebność naszej lokalnej nauczycielskiej „Solidarności” wynosiła ponad 2000 członków. To także dzięki Wam wszystkim mogła się ukonstytuować Tymczasowa Komisja Pracowników Oświaty i Wychowania NSZZ „Solidarność”, na czele której stanął Tadeusz Romanowski wraz ze mną jako wiceprzewodniczącym. Tadeusz Romanowski i ja byliśmy wtedy czymś w rodzaju klina, bezpardonowo wbijającego się w „żywe ciało” świdnickiego i nie tylko „czerwonego światka”. Wyobrażam sobie jak musieli nas nienawidzić. Aż do potwornego nieraz zmęczenia staraliśmy się aby piękna idea, jaką niosła ze sobą „Solidarność” rozeszła się jak najszerszym kręgiem. Stąd zebrania, zebrania, zebrania. Wszędzie tam gdzie potrzebowano naszego wsparcia przeciwko „strażnikom starego systemu” byliśmy na zawołanie. Naszym udziałem było wsparcie nauczycielskiej „Solidarności” w najdalszych zakątkach ziemi świdnickiej, najmniejszych jej placówkach. Odwiedziliśmy wszystkie miasta, miasteczka i wsie. Wszędzie staraliśmy się przełamać – usprawiedliwiony zresztą – strach przed dyrektorami szkół i placówek oświatowych z „czerwonego” nadania. Muszę wspomnieć tutaj także o zmaganiach „Solidarności” z „wierchuszką oświaty”, na każdym szczeblu od inspektorów do kuratora włącznie, ale niestety także ze służalczym wobec Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej (PZPR), Związkiem Nauczycielstwa Polskiego (ZNP). W tej mierze do dzisiaj prawdopodobnie nic się nie zmieniło i konflikt pomiędzy oświatową „Solidarnością” a ZNP nadal trwa. To im prawie z gardła wydzieraliśmy pomieszczenia i sprzęt niezbędny do normalnego funkcjonowania naszego związku. Dzisiaj po latach nie mam do tych ludzi żalu, byli oni tak mali i tak małego ducha, że nie byli w stanie ogarnąć swoim umysłem tego co wówczas się działo. Do tego oczywiście dochodził strach przed „smutnymi panami” ze Służby Bezpieczeństwa (SB).
Jak już wspomniałem obszar naszej działalności z Tadeuszem Romanowskim nie ograniczał się tylko do oświaty. To z naszej inicjatywy powstał Tymczasowy Międzyzakładowy Komitet Koordynacyjny NSZZ „Solidarność” w Świdnicy, który początkową siedzibę miał w naszym biurze czyli w Domu Nauczyciela. Potem po okrzepnięciu i ukonstytuowaniu się przeniesiony został do siedziby w Rynku. Staraliśmy się godnie reprezentować społeczność nauczycielską, stąd byliśmy zawsze tam gdzie było „gorąco”, to jest w Gdańsku, Wrocławiu, Wałbrzychu. Przyszedł czas wreszcie na oficjalne ukonstytuowanie się władz NSZZ „Solidarność” na poszczególnych szczeblach. Decyzją walnego zebrania zostałem wybrany na Przewodniczącego Komisji Okręgowej Pracowników Oświaty i Wychowania NSZZ „Solidarność” w Świdnicy. W mojej szkole po mnie funkcję Przewodniczącego Koła „Solidarności” objęła Majka Kociuba dzielnie sobie poczynając, za co jestem jej niezmiernie wdzięczny.
Dodam jeszcze, że na krótko przed stanem wojennym na zebraniu Sekcji Oświaty i Wychowania Regionu Dolny Śląsk NSZZ „Solidarność”, wybrany zostałem na jej wiceprzewodniczącego, niestety rozwój późniejszych wydarzeń nie pozwolił mi pełnić tej funkcji. Rozpocząłem – zdawało się – normalną pracą. Dla mnie najważniejsza jednak była rozmowa z ludźmi, nasze biuro stało otworem dla wszystkich, mile wspominam niekończące się rozmowy, z których mimochodem wyzierała troska o nas. Zbliżało się bowiem to co zawsze czuliśmy podskórnie, widok kompleksu budynków aresztu śledczego przy ulicy Trybunalskiej nie dawał nam o tym zapomnieć. Wszystko to co staraliśmy się wtedy robić wynikało z pragnienia zostawienia po sobie, na wypadek nieprzewidzianych poczynań „rannego tygrysa”, jakim był wówczas system komunistyczny, jak najtrwalszego poczucia wolności w szerokich rzeszach społeczeństwa. Dla mnie i dla wielu z nas celem podstawowym bowiem była całkowita zmiana systemu, a w konsekwencji wyprowadzenie Polski ku bezwarunkowej wolności. Zaszczepiony wówczas smak tej wolności bez wątpienia zaowocował później nieugiętością społeczeństwa w czasie trwania stanu wojennego, a także w dalszych latach zmagań z systemem, aż do jego upadku. Moja działalność w czasie trwania wojny „polsko-jaruzelskiej”, jak powszechnie nazywano stan wojenny, to osobny rozdział, który być może ujrzy kiedyś światło dzienne.
Witam, jestem synem Tadeusza Romanowskiego, którego Pan pochlebnie wspomina. Bardzo dziękuję Panu za podzielenie się wspomnieniami o czasach solidarności z lat 1980-1981, które pamiętam zresztą bardzo dokładnie, choć z perspektywy 8-9-letniego dziecka.
Serdecznie pozdrawiam!