Każda książka jest nade wszystko zbiorem słów, swoistym wyborem z języka. Istnieje zatem ścisły i nierozerwalny związek miedzy już samą możliwością jej napisania, a funkcjonowaniem tego czy innego systemu werbalnego wyrazu. Bez lingwy nie istniałaby literatura, więcej nawet – to lingwa właśnie całą już powstałą, tworzoną czy mającą dopiero powstać literaturę w sobie zawiera. Z tych właśnie względów każdy literat powinien, moim zdaniem, składać swą twórczością szczególny hołd mowie oraz jej utrwalonej wersji. Potrzeba to, wydawać by się mogło, oczywista, dostrzegana jednak przez zaledwie garstkę poetów współczesnych, w tym przez autora niniejszego tomu.
Słowo wybrane przez Woźnego na tytuł, landszaft, oznacza obraz nie mający wartości artystycznej lub obraz przedstawiający krajobraz, pejzaż (Słownik wyrazów obcych PWN, Warszawa 1980). Można domniemywać, że odniesienia do obrazu mają związek z plastycznymi zainteresowaniami poety, także krajobrazowość da się wyjaśnić, jeśli weźmiemy pod uwagę, że mamy do czynienia z książką będącą prawdziwym poetyckim krajobrazem, stanowiącą owoc dziesięcioletniej pracy. Dlaczego jednak na owo reprezentacyjne słowo całego zbioru został wybrany rzeczownik odnoszący się do przedmiotu o dosyć niskim poziomie artystycznym? Czyżby jego autorowi na nim nie zależało? Odpowiedź jest nieco bardziej skomplikowana niż mogłoby się wydawać i – jak z dalszej części tego szkicu wyniknie – bardzo dla Woźnego korzystna.
W wierszu chęci możemy przeczytać: powieki śledzą literalne powiastki. Wydaje mi się, że do zrozumienia w pełni tych słów można dojść tylko wówczas, gdy – podobnie jak autor to czyni w całej swojej książce – oddamy tu cześć językowi i przez chwilę zajmiemy się ich analizą. Mamy więc powieki, element ciała okrywający gałkę oczną, nie zaś uczestniczący bezpośrednio w akcie wizualnym. Co one robią, w jakiej są relacji z pozostałymi elementami przywołanymi w tym wersie? Otóż śledzą. Zostały wyposażone w nadzwyczajne uprawnienia, inaczej bowiem nie mogłyby wykonywać tej czynności. W jakim celu? Po to, by kontrolować literalne powiastki. Literalne, takie, które odnoszą się ściśle do liter, części składowych każdego słowa, opowiadających widocznie, indywidualnie naznaczone krótkie historie (powiastki). Przeprowadzony rozbiór dowodzi, że dla autora Landszaftu panowanie nad słowem jest niezmiernie ważne. Można byłoby stawiać mi zarzut budowania całej teorii na jednym przykładzie. Pragnienie totalnego władania językową materią wyziera jednak z wielu utworów zamieszczonych w tym tomie.
Wiosna, drobiazg o niepozornym, tkliwym tytule niesie ze sobą słowa niezwykle pod tym względem znamienne – ugryźć zagryźć/dowolne słowo/na miło rozmawiać. Nie ma tu nawet odrobiny delikatności – zbliżenie się do języka, a następnie przyswojenie go sobie musi nastąpić, nawet za cenę zastosowania brutalnych metod. Obojętnym jest tożsamość przyswajanego elementu. Niezwykła jest ta drapieżność – świadczy jednak tylko raz jeszcze o sile wspomnianego wyżej pragnienia. Było przecież w jego imię, było realne połączenie dwóch sprzeczności – typowo ludzkiej skłonności do refleksji (chęci) i występującej u zwierząt instynktownej gwałtowności.
Czy panowanie nad językiem stanowi cel sam w sobie? Czy chodzi w tym tomie tylko o to, by żonglować w sposób doskonały czarnoleską rzeczą i w ten sposób zapewnić swojemu dziełu ów pozornie, po macoszemu potraktowany poziom artystyczny? Już taka postawa świadczyłaby doskonale o kwalifikacjach Woźnego jako poety. Chodzi tu jednak o coś jeszcze. Rąbka tajemnicy odsłaniają wiersze umieszczone w części Czuwanie. Są to w większości formy niezwykle krótkie i skondensowane, o węzłowatej specyfice dyskursu. Ich sednem jest z reguły jedno konkretne odczucie, jeden konkretny problem w danej chwili uchwycony i natychmiast podany refleksyjnej obróbce. Typy owej obróbki bywają różne: wypróżnianie; eliminowanie pierwotnej zawartości semantycznej ważnego słowa (pusto biegną/spalone karki), wwiercanie się; dostawanie się do rdzenia przedmiotu poprzez używany na jego oznaczenie wyraz (zmieścić w sobie/zamek/błyskawicznie), odkrywanie, nawiązywanie; przywoływanie znanych powszechnie zbitek językowych dzięki umieszczaniu tylko ich fragmentów (na umór wesołą ręką/że przywitam) .
O ile pierwszy etap działań twórczych podjętych w tym tomie można było nazwać panowaniem, dążeniem do panowania, to drugi, wskazany właśnie, powinien chyba nosić miano manipulowania. Towarzyszy mu w dodatku tytułowe czuwanie, uważne oczekiwanie na każde potknięcie utrwalonej mowy.
Takie wirtuozerskie manipulowanie treścią nie jest głównym celem autora Landszaftu. Gadanie, jak możemy się dowiedzieć z kolejnej części książki, bywa szlachetne. Spełnia swoją diagnostyczno-poznawczą rolę także w okolicznościach, w których nikt nie chciałby się znaleźć (na szczochu jadę /praca dom praca), konsekwentnie odkrywa, dzięki pracy wykonanej uprzednio, kolejne prawdy, nieraz w bardzo różniących się od siebie sytuacjach (między innymi podróż, posiłek, zetknięcie z gaworzącym dzieckiem), ukazując na końcu możliwie pełny obraz rzeczywistości. Wydaje mi się, że właśnie szara, zwyczajna rzeczywistość, z którą spotykamy się wszyscy, jest główną treścią tomu omawianego przeze mnie. Tymoteusz Karpowicz, niedawno zmarły mistrz operacji na wyobrażeniach, znaczeniach i wydźwiękach, bardzo ceniony przez Woźnego (na co wskazuje choćby podobieństwo układów graficznych Landszaftu i Słojów zadrzewnych, a także wiele podobieństw w sposobie obrazowania oraz wyrazu) zwykł mawiać, że rzeczywistość przerasta nas. Dowodem na prawdziwość tych słów są kolejne fragmenty pozycji, w której to posłowie się znajduje. Jeśli bowiem rzeczywistość faktycznie nas przerasta, muszą istnieć jakieś odrosty. Wyjątkowo nietypowe trzeba przyznać są one w tym przypadku. Jak się jednak okaże, jest to usprawiedliwione przez pewne zręcznie, zakamuflowane nawiązanie.
Tytuły części VIII, IX i X tworzą, gdy się je w jedną całość połączy, dziwaczną konstrukcję:
Ś
wiersz
cz
Gdy na nią spoglądam, przypomina mi się moja rozmowa z autorem Landszaftu i kilkoma kolegami po piórze sprzed około dwóch lat. Dyskutowaliśmy wówczas o możliwie najbardziej skondensowanej formie poetyckiej. Twórca niniejszego tomu zapisał wówczas świerszcza na tablicy, by udowodnić, że nawet pojedyncze słowo, w pewnych okolicznościach może stać się wierszem. Zdarzenie to zdaje się przywoływać pamiętne słowa Martina Heideggera – Świat nie jest. Świat się świeci. Tylko że tutaj staje się nie świat, a słowo – wiersz; nie świat, a konkretne słowo – rzeczywistość.
Rozciągnięcie tego wyrazu i pokazanie przez to jego prawdziwej, stającej się natury pozwala na postawienie pytania o możliwość uczynienia tego samego z innymi częściami każdego języka. A że nie jest rzeczą nową w literaturze podobna kombinacja (np. wiersz T. Majerana no ba), można dać odpowiedź twierdzącą.
Język jest domem bytu – jak twierdził cytowany już Heidegger. Landszaft, mam nadzieję, pozwolił to zrozumieć. Pokazał również, że wysoki poziom artystyczny może doskonale współgrać z innymi kategoriami, w tym bardzo z kwestiami filozoficznymi. Czyni to z najnowszej publikacji Woźnego rzecz zupełnie wyjątkową.