1. Geneza wielkich epidemii.
Od niepamiętnych czasów, odkąd pojawił się człowiek, wszelkiego rodzaju choroby i epidemie zagrażały jego populacji. Początkowo pojawiały się one dość sporadycznie, ale z czasem, gdy człowiek zaczął organizować się w coraz to większe grupy społeczne, epidemie stawały się bardziej gwałtowne, a ich częstotliwość z roku na rok rosła. Dawniej ludność nie zdawała sobie sprawy z zasad czystości i elementarnej higieny, toteż bardzo często uważano, iż wszelkie zarazy, jakie w owych czasach trapiły społeczność, były spowodowane ingerencją sił wyższych czy też niepomyślną koniunkturą ciał niebieskich. Uważano, że wszelkiego rodzaju substancje pochodzenia roślinnego bądź zwierzęcego, psując się i gnijąc, potrafią wytwarzać przykre zapachy, które pod postacią lotnych i trujących gazów są przyczyną częstych zaraz. Takie hipotezy i przypuszczenia towarzyszyły ludzkości nawet pod koniec XVII w. i dopiero gdy stworzono podstawy elementarnej bakteriologii, człowiek zdał sobie sprawę, że wszelkie zło jakie z tego wynika nie jest przyczyną wszelkich dogmatów, lecz zjawiskiem wynikającym z braku podstawowych środków sanitarnych i higienicznych.
Stan czystości i porządku w średniowiecznych i nowożytnych miastach Dolnego Śląska pozostawiał dużo do życzenia. Niejednokrotnie zdarzało się, że w niewielkim i ciasnym miasteczku (jak np. Świebodzice), opasanym ze wszystkich stron murami i poprzecinanymi wąskimi uliczkami stan higieny i środków sanitarnych (o ile takie istniały) był naprawdę przygnębiający. Mieszkańcy starali się wykorzystać każdą wolną przestrzeń nadającą się do zagospodarowania w mieście, toteż bardzo często zdarzały się wypadki wypasu bydła i trzody chlewnej na cmentarzach i ulicach, które bardzo rzadko brukowane stawały się istną plagą w okresie jesiennych opadów czy wiosennych roztopów. Nieczystości i wszelkiego rodzaju pomyje wylewano prosto na ulice, po których nieraz walały się różne śmieci, słoma czy też końskie i bydlęce łajno. Średniowieczne miasta – pisał Patrick Süskind – wypełniał wprost niewyobrażalny (…) smród. Ulice śmierdziały łajnem, podwórza uryną, kuchnie skisłą kapustą i baranim łojem. W niewietrzonych izbach śmierdziało zastarzałym kurzem i ostrym, słodkawym odorem nocników. Z garbarni buchał smród żrących ługów, z rzeźni smród zakrzepłej krwi. Ludzie śmierdzieli potem i niepraną garderobą. Z ust cuchnęło im zepsutymi zębami, z żołądków odbijało się im cebulą. Śmierdziało od rzeki, śmierdziało na placach, śmierdziało w kościołach, śmierdziało pod mostami i w pałacach.(1) Nic więc dziwnego, że to w takich, a nie innych okolicznościach szerzyły się groźne zarazy pochłaniające setki mieszczan, którzy domyślali się w tym ingerencji kary bożej.
Szalejące w dawnych czasach epidemie powodowały ogromne wstrząsy psychiczne wśród ludności nimi dotkniętej. Dziś nie zdajemy już sobie z tego sprawy, czym były te mordercze wybuchy chorób nagminnych, budzące lęk i wyzwalające w masach najgorsze instynkty. W czasie takich klęsk życie ulegało zupełnemu rozprężeniu, znikała praworządność, poczucie obowiązku, więzów rodzinnych, honoru, znikały cnoty ogólnie uznawane i praktykowane. Widmo śmierci kładło piętno na każdy gest ludzki. Nikt nie liczył się z tym, że dożyje chwili, by zdawać rachunek ze swoich czynności i dlatego ich nie ważył tylko żył elementarnymi, niczym nie skrępowanymi popędami (…) Nie bez wpływu na psychikę mas był stosunek władz do chorych. Chorych oddzielano od zdrowych w sposób brutalny i umieszczano w lazaretach nie przypominających w niczym nawet dawnych szpitali, lecz najgorsze typy więzień…(2)
Przyczyną rozszerzających się zaraz był niekiedy nawet sam człowiek, który próbując chronić się przed prześladującą go chorobą uciekał z miejsc opanowanych przez epidemię do środowiska zupełnie zdrowego. W wiekach dawniejszych pomór był gościem tajemniczym, wyrazem gniewu sił wyższych, wyłaniających się z mroku, groźny, bezlitosny, niemożliwy do uniknięcia. Człowiek przerażony i pogrążony w niewiedzy chwytał się sposobów zwiększających śmiertelność i potęgujących klęskę. Uciekał z miast i wiosek, a śmierć tajemnicza szła za nim w trop. Panika powodowała rozstrój społeczny i moralny. Gospodarstwa były opuszczone, brakowało żywności. Głód pędził ludzi z miejsca na miejsce. Wywoływał rewolucje, wojny domowe, a niekiedy wybuchy fanatyzmu religijnego. Wszystko to prowadziło do głębokich, duchowych i politycznych przewrotów…(3)
Każda wielka zaraza pozostawiała po sobie dość widoczny i tragiczny w skutkach obraz (wyludnione osiedla, setki trupów walających się i rozkładających po ulicach) Wydawałoby się, że ludność w takiej sytuacji jest naprawdę bezsilna, mimo to człowiek starał się w jakiś sposób przeciwstawiać groźnym epidemiom. Znane są przypadki uodparniania się przeciwko przewlekłym chorobom. I tak już w X w. w Chinach nauczono się wcierać strupy z krost ospowych do nosa, czy też dawano roztarte krosty do picia. Z kolei w południowej Afryce murzyńskie plemiona używały mieszaniny jadu z gumą przeciwko groźnym ukąszeniom węży. W Europie po każdej przebytej epidemii wydawano szereg nowych przepisów sanitarnych, których przestrzeganie miałoby niejako chronić przed kolejnym objawem zarazy w najbliższej przyszłości. Pierwszym zadaniem władz miejskich, podług przepisów lekarzy naszych, miało być jak najściślejsze przestrzeganie przepisów czystości. Należało więc przede wszystkim usuwać z ulic gnój, śmiecie i w ogóle wszystko, co wyziewy smrodliwe wydziela; dalej pilnować, aby nie wyrzucano przed dom wnętrzności zwierząt zabitych, zgniłej ogrodowizny i odpadków, nie dopuszczać, by świnie samopas włóczyły się po ulicach, nakazać mieszkańcom, by przewietrzali swoje domy, otwierając okna od północy, a stale trzymając zamknięte od południa, skąd zwykle zaraza idzie; strzec, aby nikt nie przybywał z okolic zarazą dotkniętych, podejrzanych zaś o to nie wpuszczać do miasta, dopóki nie będzie pewności, że są zdrowi. Rzeczy mogących przenieść zarazę do miasta nie puszczać. Dbać o to, aby ubodzy mieli pod dostatkiem żywności, żeby żywność w ogóle była zdrowa, a więc w sprzedaży złej zakazać, a znalezioną w zepsutym stanie zniszczyć. Baczyć wreszcie, by woda do picia była czysta i zdrowa.(4)
2. Czarna śmierć i czasy średniowiecza.
W okresie średniowiecza Dolny Śląsk był niejednokrotnie nawiedzany przez objawy groźnych epidemii. Mówią nam o tym wypadki z lat 1298, 1317, 1348-50, 1360, 1371, 1372, 1438, 1460 i 1483, kiedy to szalejące pomory pochłaniały tysiące ofiar. Dziś trudno ustalić jakie to zarazy trapiły ludność w tamtych czasach, gdyż wszystkie (poza dżumą) były określane jako morowe powietrze (z łac. „morowe” oznacza śmiertelne), ale nie jest tu wykluczone, że były to pospolite choroby takie jak: malaria, dur (tyfus) brzuszny, plamisty, powrotny, cholera, kiła, ospa czy nawet trąd.
Opisując i analizując rozwój morderczych zaraz warto tu wspomnieć o wielkiej pandemii jaka nawiedziła Dolny Śląsk i cały kontynent europejski w połowie XIV w. (1348-1350). Była nią dżuma zawleczona do portów włoskich ze Wschodu, a roznoszona była przez szczury i pasożytujące na nich pchły. Czarna śmierć, bo tak owa pandemia zapisała się w dziejach kontynentu, pochłonęła blisko 25 milionów mieszkańców, co stanowiło trzecią część ludności Europy. Jak pisze w swojej Historii średniowiecza T. Manteuffel, epidemia wywołała panikę, powodującą ucieczkę mieszkańców zagrożonych obszarów na tereny nie tknięte zarazą, sprzyjając jej szerzeniu się. Ofiary były tak liczne, że wiele miejscowości opustoszało, a ziemie uprawne zaczęły zarastać lasem.(5) Wprawdzie dżuma wtargnęła także na ziemię śląską, to jednak jej plon nie był tu aż tak straszny jak w innych częściach kontynentu.
Jest całkiem prawdopodobne, że występujące w owych latach groźne epidemie dotarły również do granic naszych Świebodzic. Wprawdzie żadne źródło z tamtych czasów nie przetrwało do obecnej chwili, to jednak są ślady, które mogłyby wskazywać na obecność rozwoju epidemii w Świebodzicach.
Zachowane przekazy historyczne miasta Świdnicy informują nas o pojawieniu się tam w 1349 r. wyżej już wspomnianej „czarnej śmierci”, która pochłonęła wielu mieszkańców tego miasta. Wówczas to rozgoryczeni świdniczanie skierowali swą nienawiść przeciwko miejscowym Żydom, oskarżając ich o zatruwanie miejskich studni i wywołanie śmiertelnej epidemii. Kilkanaście lat później (w 1360 r.) dżuma ponownie wkroczyła w granice Świdnicy zabierając kolejne ofiary. Wtedy to zdecydowano się na założenie wielkiego cmentarza poza murami miasta w celu grzebania zmarłych. Skoro więc zaraza dotknęła pobliską Świdnicę, to nie jest wykluczone, iż swoim zasięgiem dotarła również do Świebodzic, a przecież wiadomo nam, że w tych trudnych dla całej Europy czasach epidemia była przenoszona z miejsca na miejsce tylko za pośrednictwem człowieka.
Poważną plagą w średniowieczu była dla społeczeństwa (zwłaszcza biedoty) lepra, czyli tzw. trąd. Wprawdzie wypadki śmiertelne wśród chorych na trąd były bardzo rzadkie, to jednak choroba ta powodowała trwałe kalectwo. Zarażeni tą chorobą byli często traktowani w bardzo brutalny sposób. Wykluczano ich ze wspólnot społecznych, zmuszano do opuszczenia własnych rodzin, zakazywano wstępowania w związki małżeńskie czy też nawet odprawiano za nich msze, podczas których traktowano ich jako zmarłych. Chorych na leprę często zamykano w specjalnych zakładach (szpitalach) lub nawet odosobnionych koloniach zwanych potocznie leprozoriami. Nie wiemy jednak czy takie leprozorium znajdowało się kiedykolwiek na terenie dawnych Świebodzic. Wiadomo nam, że pod 1412 r. jest wzmiankowany na terenie miasta niewielki szpital, który znajdował się przy nieistniejącej już dziś kaplicy (kościele) pw. św. Jana, usytuowanej poza obrębem murów miejskich (okolice dzisiejszych ulic Henryka Sienkiewicza i Szkolnej). Ale czy ów ośrodek leczniczy służył swoją pomocą chorym na trąd? Jest to mało prawdopodobne. Zwłaszcza, że po okresie epidemii „czarnej śmierci”, w wyniku której zmarła znaczna część osób zarażonych leprą, a także na skutek poprawy higieny osobistej w XV w. (wielką rolę odegrały tu łaźnie miejskie, zakładane wówczas w wielu miastach Europy), trąd zupełnie znikł.
Nie mniej tragiczna od trądu okazała się przewlekła kiła, która, zaliczana dziś do chorób społecznych, u schyłku XV i w XVI stuleciu siała prawdziwe spustoszenie. Geneza tej śmiertelnej choroby nie została do dziś w pełni wyjaśniona, ale niektórzy historycy przypuszczają, że dotarła ona do Europy w okresie wypraw Krzysztofa Kolumba do Ameryki. Mieli ją tu przywlec uczestnicy tychże wypraw, którzy po drugiej stronie Atlantyku dopuszczali się masowych gwałtów na kobietach indiańskich (choroba ta była przenoszona zazwyczaj drogą płciową). Powracając jednak do starych źródeł Świdnicy, trzeba tu powiedzieć, że dzięki zachowanej XVI-wiecznej kronice miejskiego fizyka Daniela Schoepsa, wiadomo nam, że kiła w formie epidemicznej szerzyła się również w samej Świdnicy i jej najbliższej okolicy (nie jest wykluczone, ze choroba ta swym zasięgiem dotknęła także Świebodzice). Schoeps zanotował pod rokiem 1582, że zmarło na nią wówczas 23 tysiące mieszkańców Świdnicy i pobliskiej okolicy. Szerzenie się w tamtych czasach kiły spowodowało konieczność zakładania specjalnych szpitali i tworzenia specjalnych cmentarzy dla tak zwanych syfilityków czyli osób dotkniętych tą chorobą.
3. Okres Wojny Trzydziestoletniej (1618-1648).
Okres „wieków średnich” nie był jedynym w historii tych okolic, w którym to tak gwałtownie szalały śmiertelne epidemie. Śledząc i badając stare przekazy i dokumenty historyczne okazuje się, że równie straszne zarzewie wielkich pomorów dotykało te okolice także w późniejszych czasach. Groźne zarazy, które w epoce nowożytnej nawiedziły Świebodzice, miały przede wszystkim związek z działaniami wojennymi, jakie w XVII i XVIII stuleciu przewalały się przez dolnośląską ziemię. Przykładem tego mogą być lata Wojny Trzydziestoletniej (1618-1648), kiedy to liczne przemarsze obcych wojsk, wysokie kontrybucje, nędza i głód, przeplatały się z wielkimi zarazami, które niejednokrotnie wyludniały granice dawnych Świebodzic.
Pierwsze echa pożogi wojennej dotarły na te tereny wraz z początkiem lat 30. XVII stulecia. Wówczas to po raz pierwszy świebodziczanie odczuli tragiczne skutki wojny. Ale zanim do tego doszło, to już kilka lat wcześniej dała się we znaki mieszkańcom miasta epidemia (zapewne cholery), która swym zasięgiem objęła całą dzielnicę śląską. Zachowane źródła historyczne mówią nam o dwóch wielkich zarazach, które w roku 1617 i na przełomie lat 1624/25 nawiedziły cały Śląsk. Co do pierwszej epidemii z 1617 r., to nie mamy pewności czy jej śmiertelne żniwo dotarło do granic Świebodzic, chociaż takiego obrotu spraw nie można wykluczyć. Zresztą jedna z dawnych kronik naszego miasta wspomina, iż w tym okresie pojawił się szkaradny, tnący spalenizną smród, który przez całą krainę, a także na sąsiednie państwa rozciągał się (…) Później przez dwa lata różne niezwykłe choroby nawiedzały kraj, z powodu których wiele ludzi umarło, pomimo, że nie były zaraźliwe.(6) Był to zapewne wstęp do czarnego scenariusza, który już niebawem miał przynieść tym okolicom bardzo tragiczne czasy.
Tak się jakoś złożyło, że rok 1624 okazał się pierwszym w historii nowożytnej tych okolic, gdzie miejskie kroniki odnotowały objawy śmiertelnej zarazy. Szalejąca wtenczas cholera pochłonęła ponad 100 ofiar, co dość znacząco odbiło się na tutejszym życiu społeczno-gospodarczym. Ale na tym się jeszcze nie skończyło. Lata 30. XVII w. przyniosły jeden z najdramatyczniejszych okresów w historii naszego miasta. Najgorsze zaczęło się już w 1630 r., kiedy to w okolicach Świebodzic pojawiły się wojska szwedzkie. Wtedy też – jak grom z nieba – spadł na nasze miasto szereg wielkich epidemii. Oparta na księgach kościelnych poniemiecka kronika Świebodzic autorstwa J.F.E. Wurffla i G. Riecka opisuje dość tragiczne żniwo tamtych lat. Według niej w 1630 r. zmarło w mieście w wyniku groźnej zarazy 118 osób, w 1632 – 94, a w 1633 r., straty biologiczne wyniosły aż 1402 osoby zmarłe na skutek szerzącej się cholery. Przy czym straty te dotyczą tylko samych Świebodzic. W tym samym czasie w nieodległym Mokrzeszowie w wyniku epidemii zmarły 364 osoby, a w pobliskich Cierniach morowe powietrze pochłonęło blisko 700 ofiar.
Widać więc, że sytuacja miasta w 1633 r. była naprawdę rozpaczliwa. Zaraza pochłonęła zdecydowaną większość mieszkańców Świebodzic wraz z władzami miasta na czele.(7) Ulice były zawalone trupami – jak relacjonują Wurffel i Rieck – opuchniętymi z powodu panującej latem temperatury. Od czasu do czasu ktoś z rodziny, jeżeli taka była, swoich zmarłych pochował, jednak większość leżała bez pochówku, a psy szarpały i rozwlekały nieboszczyków po ulicach.
Ale nie tylko mordercze pomory dawały o sobie znać w tych trudnych dla naszego miasta czasach. Świdnicki kronikarz Ephraim Ignatius Naso pisze także o wielkich gwałtach i grabieżach, jakich w 1633 r. dopuściły się obce wojska na ludności tych okolic: Saksończycy, którzy bardzo dzielnie trzymali się w Świdnicy, zmusili wojska cesarskie do odwrotu, co ci ostatni czynili bardzo niechętnie. Tą niechęć także nasze miasto odczuło, bo napadali oni i rabowali niespodzianie. Ponieważ mieszczanie praktycznie już wszystko stracili, więc żołnierze niewiele znajdowali. Na biednych mieszkańcach popełniano kolejny gwałt. Aby wyjawiali, co gdzie cennego ukryli, żołnierze wiadrami wodę do gardła wlewali, aż do uduszenia. Innym palce śrubowano, aż krew spod paznokci tryskała. Niektórym sznur na szyję zakładano i wleczono tu i tam. Nawet chorych wywlekano z łóżek i szpadę lub pistolet do piersi przykładano z żądaniem ujawnienia, gdzie pieniądze mają schowane. Sędziego Johanna Seidla z Cierni w rozgrzany piec piekarski tak długo wkładano i wyciągano, aż ducha wyzionął. Stare kroniki mówią: „Wielkie księgi by stworzono, gdyby wszystkie okrucieństwa tamtych ludzi bez serca, które w Świebodzicach popełnili, opisać by kto zechciał.”(8)
Na szczęście Wojna Trzydziestoletnia skończyła się, a dla naszego miasta nastał czas spokoju. Świebodzice przez kolejne kilka pokoleń nie zaznały w swoich dziejach wielkich pomorów. Ale wcale to nie oznacza, że odeszły one na dobre.
4. Czasy nowożytne.
Wiek XVIII również przyniósł ze sobą pożogę wojenną, która wielkie poczyniła szkody na tych terenach. Toczący się konflikt pomiędzy Prusami i Austrią o Śląsk nie oszczędził też naszych Świebodzic. Zaczęły na nowo pojawiać się w granicach miasta różne choroby, głód i zniszczenia. Dramatyczna sytuacja zawiązała się szczególnie w 1757 r., kiedy to po wkroczeniu do Świebodzic wojsk pruskich, nakazano tutaj – na czas oblężenia pobliskiej Świdnicy – stworzyć wielki lazaret wojskowy. Wycieńczeni działaniami wojennymi pruscy żołnierze, a na dodatek tego głodni, ranni i schorowani, leżeli prawie w każdym domu w mieście, dzieląc swój los z mieszkańcami „grodu”. W takich to okolicznościach wybuchła w tym czasie groźna epidemia. Choroba nie tylko dziesiątkowała przebywających w Świebodzicach rannych żołnierzy, ale także zbierała swój śmiertelny plon wśród mieszkańców miasta. Źródła odnotowały, że na przestrzeni kilku pierwszych miesięcy 1757 r. zaraza mogła tutaj pochłonąć ponad 1200 Prusaków. Nie udało się natomiast ustalić ile ofiar było tak naprawdę wśród mieszkańców tych okolic. Nie wiadomo również, co zrobiono z ciałami tylu zmarłych osób w naszym mieście. Czy spoczęły one na tutejszym cmentarzu, położonym poza murami miasta? Czy też wyodrębniono dla nich inne miejsce pochówku, gdzie mogli zostać złożeni w zbiorowych ogromnych mogiłach?
Wraz z początkiem XIX stulecia przyszła era uprzemysłowienia. W granice Świebodzic zaczęli napływać nowi osadnicy. Powstawały nowe fabryki, ulice i dzielnice. Miasto rozrastało się. Wydawałoby się, że dawne czasy wielkich pomorów odeszły raz na zawsze w niepamięć. Tak się jednak nie stało. Wiek XIX to także okres gdzie od czasu do czasu dawały o sobie znać groźne choroby i epidemie. Już w 1813 r. cała niemal dzielnica śląska stała się terenem napoleońskich konfliktów. Wycofujące się spod Moskwy niedobitki wielkiej armii francuskiej weszły na Śląsk, a wraz z nimi nastały znów ciężkie czasy. Przez nasze miasto przemieszczały się wtenczas wojska bawarskie, sprzymierzone z Francuzami, których to żołnierze nagminnie cierpieli na gnilną gorączkę. Na szczęście Bawarczycy nie zagrzali tu długo miejsca, a wzmożony nadzór służb sanitarnych był na tyle skuteczny, że Świebodzicom udało się uniknąć kolejnej wielkiej tragedii.
Również dużo szczęścia mieli mieszkańcy Świebodzic w okresie wielkiej pandemii cholery, jaka w latach 1826-1837 nękała całą Europę. Na śląską ziemię przywędrowała ona latem 1831 r. Wprawdzie jej pojedyncze objawy pojawiały się również w Świebodzicach, to jednak tym razem mieszkańcy tych okolic zdali się być dobrze przygotowani na jej przyjście. W mieście ogłoszono surową dyscyplinę i zarządzono ogólną mobilizację. Powołano nawet tzw. „straż cholery”, która miała strzec przed rozprzestrzenianiem się zarazy, a na granicach miasta ustawiono posterunki, które bacznie sprawdzały i obserwowały każdego podróżnego, chcącego przekroczyć mury Świebodzic.
W 1872 r. Europa znów została wstrząśnięta kolejną epidemią. Tym razem we znaki mieszkańcom starego kontynentu dała się ospa. Jej tragiczny plon dotarł niestety także w granice Świebodzic. W mieście zachorowało wówczas 359 osób, z czego 27 przypadków zakończyło się śmiercią.
5. Epidemia tyfusu.
Nie ma jednak wątpliwości co do tego, że najtragiczniejszy obraz szalejącego pomoru we współczesnej historii miasta pozostawił po sobie tyfus, który w pierwszych miesiącach po zakończeniu II wojny światowej wyludnił niemal całkowicie Świebodzice. Nie wiadomo dlaczego, ale nasze miasto było wtenczas jedynym ośrodkiem Dolnego Śląska, który w tak drastyczny sposób odczuł skutki szalejącego tutaj tyfusu. Aby zwalczyć chorobę trzeba było miasto zupełnie odciąć od świata. Szczelny kordon wojska na kilka tygodni otoczył miasto i nie wpuszczał do niego nikogo. Również pierwsze powojenne władze, wraz z Burmistrzem na czele, były zmuszone opuścić Świebodzice. Na drzwiach wielu domów widniał wówczas napis w języku niemieckim: Tyfus! Nie wchodzić!, a na ulicach miasta i po kątach domów walały się trupy zmarłych na epidemię. Dziś trudno oszacować dokładną liczbę ofiar szalejącego w tamtych czasach pomoru, chociaż niektóre dane mogą nawet wskazywać na zgon 5 tysięcy osób! Wiadomo jednak, że byli to głównie Niemcy, których ciała chowano w olbrzymich zbiorowych mogiłach na terenie dwóch cmentarzy (przy ulicy Wałbrzyskiej i Jeleniogórskiej).(9) Nikt wtenczas nie pokusił się nawet o policzenie zmarłych, ani tym bardziej o spisanie ich tożsamości. Tych, którzy zmagali się wówczas z chorobą, gromadzono na terenie szpitala w budynku byłej SP nr 2 oraz w pomieszczeniach „Caritasu”. Świebodzice zmagały się z szalejącym tyfusem przez około 2 miesiące. Aby przekonać się, jak dramatyczna sytuacja panowała wtenczas w Świebodzicach, przytoczmy tutaj fragment książki Krystyny Pająkowej, która w owych dniach była sanitariuszką na terenie naszego miasta: Tyfus szerzył się niepokojąco, że nie było innej rady. Wojsko musiało otoczyć miasto (…) Przez kilka dni, po zamknięciu miasteczka, przez megafon umieszczony na dachu sanitarki Armii Czerwonej wzywałam ludność do ujawniania chorych. W bezdennej ciszy, która opanowała miasteczko, powtarzałam ciągle na nowo te same słowa: Achtung, Achtung… (…) Oprócz lekarzy i nas, cała ludność Świebodzic była przecież niemiecka. Szpital zapełnił się chorymi jeszcze przed blokadą, a przybywało ich z godziny na godzinę. Już na drugi dzień nie było miejsca w przygotowanych przez nas domach. Zajęliśmy szkołę i tam układaliśmy chorych na materacach, na ziemi, łóżek już zabrakło. I te pomieszczenia zapełniły się do południa (…) Ludzie umierali jak muchy, jeden za drugim, kobiety, dzieci i starcy – śmierć nie wybierała. Poznałam każdy kamień na drogach świebodzickich. Dźwigając nosze, trzeba było dobrze patrzeć pod nogi, żeby się nie potknąć. Trudno by mi było powiedzieć cokolwiek o tym mieście. Widziałam tylko chorych, widziałam nędzę ludzi starszych, wygłodzonych i ubogich (…) Trupy, ciągle trupy! Od rana do wieczora nic, tylko trupy – skarżyła się Marianna. Mam tego po dziurki w nosie (…) Marianna jeździła olbrzymią platformą, do której był zaprzężony stary, ślepy koń pocztowy, po chodniku zbierała trupy. Koń miał przyczepiony do szyi dzwonek, żeby wszyscy słyszeli i wynosili przed domy umarłych. Marianna miała jednego pomocnika, na wpół obłąkanego Niemca. Zbierali trupy od rana do wieczora. Jak zapełnili platformę, wywozili ją na cmentarz, a tam jeńcy niemieccy kopali i chowali umarłych. My szukaliśmy żywych, żeby zrobić dla nich wszystko co można. Kiedy wracaliśmy do domu nie mieliśmy już ochoty ani siły na rozmowy (…) Każdy, jeżeli tylko było to możliwe, zamykał się gdzieś, byle dalej od świata i tyfusu.(10) Dramatyczną sytuację na terenie Świebodzic udało się dopiero opanować z końcem 1945 r.(11)
Kolejne lata po II wojnie światowej nie odznaczyły się już tak wielkimi objawami śmiertelnych epidemii. Zdarzały się wprawdzie w powojennej historii naszego miasta akcje wielkich szczepień – jak w 1963 i 1986 r.- które miały ustrzec nas przed pojawiającymi się groźbami niebezpiecznych chorób, to jednak współczesna medycyna jest na tyle rozwiniętą dziedziną nauki, która jak na razie skutecznie chroni nas przed powtórką tragicznych pomorów z dawnych lat.
Przypisy:
1. P. Süskind: Pachnidło, Wydawnictwo Świat Książki, Warszawa 2006.
2. M. Kacprzak: Epidemiologia, profilaktyka i zasady zwalczania chorób zakaźnych („Vademecum lekarza praktyka”, tom I, Warszawa 1955 r., s. 69).
4. D. F. Giedroyć: Źródła biograficzno-bibliograficzne do dziejów medycyny w dawnej Polsce, Warszawa 1961 r.
5. T. Manteuffel: Historia średniowiecza, Warszawa 1994 r., s.290.
6. J.F.E. Wurffel, G. Rieck: Chronik Freiburg Schl., Świebodzice 1937.
7. Cholera zabiła nawet ówczesnego burmistrza Jerzego Ludwiga, a z władz Magistratu miał ponoć tylko ocaleć miejski pisarz.
8. A. Rubnikowicz, J. Palichleb, M. Palichleb: Kronika Miasta Świebodzice 1220-2010, Świebodzice 2010, s.15.
9. Z zachowanych relacji pierwszych pionierów, wynika, że wśród ofiar szalejącego wówczas tyfusu byli także obywatele polscy, którzy pochowani zostali na terenie nieistniejącego już cmentarza przy ulicy Jeleniogórskiej.
10. K. Pająkowa: Ucieczka od zapachu świec, Warszawa 1965 r.
11. Niektórzy badacze przeszłości mają dziś wiele zastrzeżeń, co do samej liczby ofiar tyfusu i są skłonni przyznać, że nie było na terenie naszego miasta epidemii na tak wielką skalę. Zachowana do dziś Miejska Księga Zgonów Miasta Świebodzice z 1945 r. odnotowała tylko 73 przypadki śmierci osób zarażonych tyfusem. Z drugiej jednak strony relację Krystyny Pająkowej o dużej skali zachorowań na tyfus podziela kilku pionierów (pierwszych osadników polskich), którzy zaraz po zakończeniu wojny zaczęli się osiedlać na terenie Świebodzic.
Wykaz źródeł:
1. R. Wietrzyński: Największe tajemnice Świebodzic, wyd. II, Świebodzice 2010.
2. R. Wietrzyński: Nieznana historia Świebodzic, Świebodzice 2010.
3. M. Palichleb: Epidemia tyfusu (w: Świebodzice – dzieje miasta, nr 1(170) styczeń 2012).
4. www.pionierzy.swiebodzice.pl
5. A. Rubnikowicz, J. Palichleb, M. Palichleb: Kronika Miasta Świebodzice 1220-2010, Świebodzice 2010.
6. M. Kacprzak: Epidemiologia, profilaktyka i zasady zwalczania chorób zakaźnych („Vademecum lekarza praktyka”, tom I, Warszawa 1955 r.)
7. J.F.E. Wurffel, G. Rieck: Chronik Freiburg Schl., Świebodzice 1937.
8. D.F. Giedroyć: Źródła biograficzno-bibliograficzne do dziejów medycyny w dawnej Polsce, Warszawa 1961 r.
9. K. Pająkowa: Ucieczka od zapachu świec, Warszawa 1965 r.