Dla mnie 29. Wrocław Maraton Hasco-Lek rozpoczął się już 1 lipca 2011 r., chociaż rozegrany został dopiero 11 września. 1 lipca to początek mojego urlopu i rozpoczęcie specjalnych przygotowań do tego biegu. Decyzje o tym, że będę startował podjąłem w czerwcu nikomu nic nie mówiąc. W pięknych lasach moich rodzinnych stron (Wielkopolska) trenowałem, biegając codziennie w różnych warunkach 15 km. Raz w tygodniu dłuższe wybieganie tzn. 25-30 km i interwały. W sumie w lipcu, i w sierpniu przebiegłem 700 km (rocznie przebiegam około 2500 km, tym razem będzie to 2800 km), przy okazji schudłem do wagi 70,6 kg. W trakcie przygotowań do maratonu korzystałem też z cennych rad i uwag dziennikarza „Gazety Wyborczej” maratończyka i trenera lekkoatletyki Wojciecha Staszewskiego (poznaliśmy się przed maratonem), który przez ostatnie 10 tygodni pisał szczegółowo na ten temat. Sam bieg, to na pewno wielki, chociaż różny, wysiłek dla organizatora i biegaczy. Do Wrocławia przyjechałem w sobotę 10 września, odebrałem numer (2458) i zestaw startowy. Byłem trochę oszołomiony tą atmosferą, bo w tak dużej imprezie brałem udział pierwszy raz. Noc spędziłem we Wrocławiu, spałem bardzo nerwowo. Rano w dniu biegu na stadionie byłem o godz. 7.30. Byłem bardzo spięty i zauważyła to Justynka Fedyczkowska. Serce biło mi chyba 100 uderzeń na minutę Jako debiutant do biegu podszedłem z pokorą i rozsądkiem. Dodam jeszcze, że kiedy rozmawialiśmy z red. Wojtkiem Staszewskim i Czesiem Przybylskim o naszych wynikach, to Wojtek powiedział, że „stać mnie na złamanie 4 godzin”. Na starcie ustawiliśmy się z Czesiem Przybylskim na linii 4 godz. i w imię Boga ruszyliśmy, a potem już każdy z nas biegaczy skazany był na samego siebie. Z początku źle mi się biegło – stres robił swoje, a świadczą o tym czasy na 10 km (00.58.21). Na 21 km było już lepiej (02.00.34), tym bardziej na 30 km (02.50.45) i już wynik na samej mecie. Cały czas biegłem w towarzystwie innych biegaczy, bo było nas bardzo dużo (zgłoszonych około 4 tys.), chociaż z Czesiem aż do mety nie widzieliśmy się. Na trasie od startu do mety trzeba być bardzo dobrym strategiem-taktykiem i ostrożnie szafować siłami. Patrzyłem na to wszystko i uczyłem się jak samemu sobie radzić na punktach odżywiania czy odświeżania, jak ograniczyć do minimum stratę czasu. Na jednym z nich, bo to jest walka, potykając się omal nie upadłem. Widziałem omdlałych i upadających biegaczy, pędzące na sygnale karetki i ratowników, bo taki bieg rządzi się swoimi prawami i ma swoja dramaturgię, tym bardziej, ze była tzw. „lampa” 33 stopnie C. Biegnąc w grupie za peacemakerami 4 godz. na 37 km dopadły mnie skurcze obydwu nóg, głównie łydki, ratując się straciłem parę cennych minut, ale Pan Bóg czuwał nade mną i dobiegłem ogólnie w dobrej kondycji, (na trasie zgubiłem 3 kg, zostało 71 kg) ku mojej wielkiej radości, do mety. Linia mety i moment zawieszania medalu na szyję za ukończenie maratonu (przypomnę 42,195 km) był w tym dniu moim (na pewno też i innych biegaczy) najpiękniejszym widokiem. Było mi bardzo miło i przyjemnie gdy przyjmowałem gratulację od kolegów, także tych młodszych i generalnie lepszych, ale w tym biegu przeze mnie pokonanych. Podsumowując myślę, że bieg jak dla mnie był udany i jestem z siebie zadowolony. Praca jaką włożyłem w przygotowanie przyniosła spodziewane efekty w postaci wyników, złamałem bowiem granicę 4 godz. w czasie netto 03.59.08 o czym marzyłem. Czas brutto 04.01.48 i 605 miejsce w OPEN. na 2773 biegaczy, a w kategorii M 60-65 12 miejsce na 62 biegaczy, którzy ukończyli maraton. Bieg ukończyło też 11 świdniczan w tym 3 panie, wśród których dane mi było osiągnąć najlepszy wynik. Biegłem w koszulce z herbem miasta Świdnicy i logo klubu biegacza „Hermes Świdnica” którego jestem członkiem.
Jeszcze zdanie o organizacji biegu, bo do wyrażania opinii na ten temat zachęcali sami przedstawiciele Komitetu Organizacyjnego. Osobiście mam uwagi co do punktów odświeżania i posiłku. Otrzymaliśmy co prawda gąbki ale mało kto ich używał, na ustawionych stołach były miski z wodą, po 3 na każdym, ale niektórzy biegacze wylewali całe miski na siebie, i dla pozostałych czasem wody już nie było, przy czym odbywało się to w wielkim tłoku. Myślę, że jak na taki bieg i obecne czasy było to niefortunne rozwiązanie. Na pewno zdecydowanie lepsze byłoby ustawienie kurtyn wodnych, przez które każdy mógłby spokojnie przebiec, z minimalną stratą czasu. Posiłek końcowy w postaci bardzo przezroczystej zupki po tak ciężkim, wyczerpującym w upale wysiłku, na pewno sił nie zregenerował. Ale pomimo tych dwóch spraw, o których pisze, jestem pełen uznania, szacunku i podziękowań dla komitetu organizacyjnego 29. Maratonu Hasco-Lek Wrocław. Serdecznie też dziękuję za wspólną rywalizację na trasie biegu moim koleżankom i kolegom, których spotkałem przed startem i na mecie: Reni Sieradzkiej, Justynce i Edkowi Fedyczkowskim, Czesiowi Przybylskiemu, Markowi Musiałowi, Kaziowi Mlakowi, Jackowi Gołębiewskiemu, Jurkowi Speilowi i Michałowi Gałysie z Wałbrzycha.