O życiu w Świdnicy…* ▪ Giennadij Jakowlewicz Skorikow (z języka rosyjskiego przełożyli: Ewa Skoruch i Wiesław J. Raszkiewicz)

Giennadij Jakowlewicz Skorikow, kierownik projektów multimedialnych i kierownik filmoteki w Centrum Naukowo-Metodycznym Informatyzacji Nauczania w Sankt Petersburgu.

Tekst powstał w 2006 roku.

Należę do dosyć dużej grupy sympatyków niemieckiej kultury – to bardzo liczna rzesza wojskowych i ich rodzin, mieszkających w Niemczech od zakończenia drugiej wojny światowej aż do wyjazdu radzieckich wojsk z Niemiec.

I jeśli polityczne, wojskowe i ekonomiczne aspekty sytuacji znajdują swoje odzwierciedlenie w badaniach naukowych i w prasie, to życiowy, prywatny, indywidualny wątek tego kulturowego i materialnego współobcowania i współpracy ludzi pozostaje na uboczu codziennego szerokiego przepływu informacji.

A przecież u tych ludzi (sądzę po sobie) występuje zainteresowanie niemiecką kulturą, niemieckimi przyjaciółmi i znajomymi, niemiecką ziemią. I ludzi tych są setki tysięcy, a może i miliony.

Do niedawna to zainteresowanie było tłumione zbyt jaskrawymi obrazami trudnych następstw wojny, tak dla Rosjan, jak i dla Niemców. Jednakże po uświadomieniu sobie i analizie tych następstw przychodzi bardziej rozsądne, spokojne rozumienie nie tylko historycznej, ale i życiowej, człowieczej współpracy ludzi dwóch narodów.

Mieszkałem od 1945 do 1947 roku w mieście Schweidnitz (obecnie polska Świdnica), gdzie służył mój ojciec – major sił powietrznych. Przyjechaliśmy do niego z mamą z niewielkiej podmoskiewskiej wsi Kwaszenki jesienią 1945 roku. Z egzystencji w zaśnieżonej wiosce czasów wojny znalazłem się nagle (lecieliśmy samolotem z Moskwy przez Poznań) w miejskim mieszkaniu, z ogromnymi pierzynami na łóżkach, z dwoma radioodbiornikami, rowerem na grubych oponach. Na dworze pachniało świeżymi bułeczkami, które piekł niemiecki piekarz. Ich chrupiący smak pamiętam do dziś, podobnie jak aromat suszonych owoców, które zbieraliśmy z rosnących wzdłuż polnych dróg jabłoni, grusz i śliw oraz robiliśmy zapasy owocowego suszu.

W marcu 1946 roku skończyłem 8 lat i uczyłem się w klasie 1 „B” radzieckiej średniej szkoły p/p 21206 w Świdnicy. P/p – to poczta polowa naszej jednostki wojskowej, przy której było też wszystko niezbędne do życia. A szczególnie szpital, w którym byłem operowany – usuwano mi polipy.

Jak wynika z pochwalnego dyplomu – pomyślnie ukończyłem 1 klasę 7 lipca 1946 roku. I rozpoczęły się wakacje. Pozostawieni sami sobie, poznawaliśmy okolice Świdnicy, a były one bardzo interesujące. Przeszukiwaliśmy przeróżne budynki i pomieszczenia. Do dzisiaj podziwiam niemiecki styl i „Ordnung” – porządek we wszystkim.

W budynku fabryki lemoniady znaleźliśmy paczki z etykietami na butelki z lemoniadą, wielobarwne, niemieckiej jakości. Chodziły słuchy o znajdowanych dziecięcych kolejkach – ja ich nie widziałem, ale domyślałem się, co to takiego. I oto jednego razu, będąc na wierzchołku ogromnej góry ułożonej w składowisku mebli biurowych, ujrzałem w dole na podłodze błyszczące metalowe paski. „Szyny!”- przebłysnęło mi w głowie. Poprzez sterty stołów, krzeseł i innych mebli zsunąłem się na podłogę i nabrałem w kieszenie tych „szyn”. W trakcie dalszych wymian okazało się, że były to klamry do biurowych teczek, ale potem i one poszły w obieg.

I, naturalnie, wspomina się kinoteatr-klub, w którym my, malcy, rozkładaliśmy się na podłodze, pomiędzy ekranem i pierwszym rzędem. Na sali siedzieli wojskowi, żołnierze i oficerowie. Od czasu do czasu uchylały się drzwi i w ciemność leciał krzyk: „Petrenko! Do wyjścia!”. Rozlegał się hałas między rzędami i stukot butów Petrenki, wybiegającego z sali. Filmy zmieniano rzadko, toteż film „Wołga – Wołga” oglądałem chyba z sześć razy. Na ostatnich seansach my, młodociani widzowie, nie wytrzymywaliśmy i zaczynaliśmy drzemać. Na szczęście półleżeliśmy na podłodze, toteż tylko prosiliśmy współtowarzyszy, by nas budzili w ciekawszych momentach filmów…

Po wszystkich nieszczęściach, które zwaliła na nas wojna, tę złą dolę przyszło poznać również niemieckiej ludności Śląska. Część niemieckich rodzin, wysiedlonych z mieszkań zajętych przez wojsko, zamieszkała w ogrodowych altankach na podmiejskich działkach. (Jak teraz rozumiem, oni przygotowywali się do przesiedlenia ze Śląska na zachód). Z byłych lokatorów naszego mieszkania często przychodzili do nas siostra z bratem w moim wieku. Bawiliśmy się z nimi na równych prawach, nie było żadnych ulg z tytułu narodowości. Mama dawała im chleb i jedzenie. (Jak teraz się domyślam, dokonywano i wymiany różnych niemieckich rzeczy na produkty). Mój rówieśnik w latach 1945-1946 w Świdnicy (według mnie miał na imię Hans, na zdjęciu jest to ten najmłodszy) miał 7 lat, a jego siostra (Elza?) – 10 lat.

Z dzieciakami łaziliśmy po strychach porzuconych domów, odkrywając tam dziwne dziecięce zabawki, ale i nie tylko dziecięce. Pamiętam wymianę na podwórku naszego domu niewielkiego małokalibrowego rewolwera z pięknym niklowanym bębenkiem, a także kindżała-pałasza w pięknej pochwie z faszystowską symboliką (on i teraz poniewiera się u mnie gdzieś na antresoli). Była masa przepięknie ilustrowanych czasopism, głównie o tematyce wojskowej, których utraty ojciec długo jeszcze nie mógł odżałować.

Dorośli, oczywiście, zajmowali się rzeczami poważniejszymi …

Wracali do Rosji w dużym towarowym „pulmanowskim” wagonie, z wymianą kół na granicy. W wagonie z podłogą pokrytą słomą lokowano po trzy – cztery rodziny. Wieźli ze sobą, jak żartowali oficerowie, „wojenne zdobycze naszych wojsk„: naczynia, dywany, maszyny do szycia, aparaty fotograficzne, radioodbiorniki, rowery…

I oto teraz, oglądając się wstecz, odkrywam najprawdziwsze nostalgiczne uczucia do tej dalekiej krainy dzieciństwa, w której uformowały się pierwsze wrażenia otaczającego mnie świata. A przy nauce języka niemieckiego wyłaniają się słowa i zwroty wydawało się całkiem zapomniane, a jednak zachowane gdzieś głęboko w pamięci. Ciekawe, że również znaczne ilości ówczesnej „niemieckiej kultury materialnej życia codziennego” zachowały się w mieszkaniach Rosjan. Specjalnych wyrzutów sumienia z tego powodu nie ma. Po pierwsze, część z nich była uczciwie wymieniona lub kupiona, a część była uzyskana jako rekompensata za doznane od agresora cierpienia. (Interesujące, że u rodziców mojego kolegi W.S. Szulgina, którzy uciekli przed Niemcami z miasta Puszkin w 1941 roku, dosłownie całe umeblowanie z mieszkania wywieziono do Niemiec. Cóż poradzić, takie są obyczaje wojenne.)

Część tej materialnej kultury Niemiec niewątpliwie podniosła nasz powojenny byt do bardziej komfortowego poziomu i pomogła ukształtować opinię o wysokiej jakości niemieckiej produkcji. W naszej rodzinie do dziś przechowuje się niemieckie letnie buty-oficerki z lat 40. XX wieku oraz wiele innych ciekawych rzeczy.

Tym tekstem chciałem wam opowiedzieć o cząstce mojej świadomości (a raczej podświadomości), w której żywa jest pamięć o Deutschland. Chciałbym znaleźć mojego koleżkę z miasta Świdnica (Hansa?), obecnie on powinien mieć 67 lat (na zdjęciu on najmłodszy). Zaprosiłbym go do Petersburga, pomedytować i porozmawiać o życiu…

* Autor w swoich wspomnieniach posługuje się spotykaną w ówczesnych radzieckich dokumentach niemiecką nazwą miasta w rosyjskiej transkrypcji – Szwejdnic.

* Tekst w wersji oryginalnej dostępny jest na stronie www.swidnica.ru w dziale wspomnień.

Redakcja Portalu „Świdnica – Moje Miasto” dziękuje Giennadijowi Skorikowowi i Julii Iszmetowej za wyrażenie zgody na publikację wspomnień w polskim tłumaczeniu oraz księdzu doktorowi Piotrowi Nikolskiemu za pomoc w ich przetłumaczeniu.

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Scroll to Top