Biografię literacką rozpoczął Ryszard Latko w 1974 r. fragmentami drukowanej w „Opolu” powieści „Wieś pod Bykiem”. Debiut przeszedł cicho, na satysfakcje nie musiał jednak autor czekać długo: kiedy w dwa lata później otrzymał I nagrodę dramaturgicznego konkursu Teatru Ateneum, z miejsca poczęto z nim wiązać wielkie nadzieje. Mniej szło zresztą o samo działo, bardziej o osobę laureata: w opowieściach urastającą niemal do wymiaru polskiego Martina Edena. Skojarzenie to nie wydało się zresztą początkującemu pisarzowi przesadne, odwrotnie – przyjął je bez zastrzeżeń. W programach do obydwu dotychczasowych premier „Tato, tato, sprawa sie rypła” czytamy jego enuncjacje, pełne samo zachwycenia własnym społecznym doświadczeniem i rodowodem. Wyłożono tu wszystko wprost i bez żenady: bękarctwo (będąc bękartem z natury swej musiałem być krnąbrnym), pasanie gęsi (proszę uważać mnie za autorytet w tej dziedzinie), nieukończone szkoły (nazwy tych szkół nie będę wymieniał, aby nie zawracano mi głowy odsłanianiem tablic pamiątkowych), pracę na ziemi i pod ziemią (byłem górnikiem, instruktorem KO, ślusarzem, tokarzem, elektrykiem, autentycznym kowbojem w Wilczej Dolinie, bankowcem, pegeerowcem, pocztowcem, foto-filmowcem, zetwuemowcem, mechanikiem maszyn rolniczych). Itd., itd. w dowcipno-kokieteryjnym tonie. Zbyt dowcipnym i zbyt kokieteryjnym jak na człowieka młodego wprawdzie – co się podkreśla – ale jednak lat trzydzieści sześć. Pretensjonalność nie zna wprawdzie wieku…
Wszystko to nie byłoby może specjalnie ważne, gdyby nie nosiło znamion zawrotu głowy od sukcesu, i to sukcesu, który na dobrą sprawę jeszcze nie nastąpił. „Tato, tato, sprawa sie rypła” jest bowiem sztuczką o paru zaletach i kilkunastu wadach.
Ów rodzajowy realistyczny, czy raczej stylizowany na realizm obrazek pisany gwarą nieautentyczną, lecz sprawiającą wrażenie autentyku – jest przede wszystkim zabawny. Głównie poprzez język, którym posługują się bohaterowie i który bohaterów tych określa. Bohaterów nieskomplikowanych, rysowanych tendencyjnie grubą kreską. Oto rodzina Placków, dobrze sytuowanych chłopów, nabywających wciąż nowe, ułatwiające życie sprzęty, które nie maja tu wszakże niczego ułatwiać (poza pralką, w której robi się masło), a tylko mówić o dobrobycie zamkniętym na klucz w pokoju „od święta”. Ci chłopi maja zresztą poważniejsze grzechy na sumieniu: 100-letnią babkę, co przepisała im majątek, trzymają ledwie żywiąc w komórce, a opieki nad niedorozwiniętym synem Bolkiem zrzekli się z ochotą i bez wyrzutów sumienia. Lecz ponieważ rzecz jest nie melodramatem, a komedią – nie maja owe grzechy poważniejszego znaczenia i nie psuja pogodnego klimatu całości.
Całość świadczy zaś dobrze o zmyśle obserwacyjnym autora, umiejętności budowania dialogów, wziętych „z życia”, wreszcie o poczuciu humoru, bardziej przekonywającym niż te, które demonstrował Latko na wstępie we własnym życiorysie. Nie jest to pewnie mało, jak na rzadko w te zalety bogata polska dramaturgię, ale nie jest tez tak dużo, jak się spodziewano. Zręczność, z jaka pisane jest „Tato, tato, sprawa sie rypła” – przynajmniej w pierwszej części – nie oznacza, by ukazała się sztuka przerastająca inne, mniej nieraz zręczne. Odwrotnie, zręczność ta przydaje sztuce wartości pozornych. I to nie tylko w sferze literackiej. Choć oczywiście tu jej braki dają o sobie znać najdobitniej.
„Tato, tato, sprawa sie rypła” składa się z szeregu scen sprawnie nizanych. Scenek tych jest kilkanaście – mogłoby ich być kilka lub kilkadziesiąt: w tym sensie spełnia sztuka modny postulat „otwartości”, w negatywnym rzecz jasna sensie. Schemat scenek jest bowiem zawsze ten sam: jakaś statyczna sytuacja i towarzyszący jej dialog – na ogół zabawny, lecz nie wpływający w większości na rozwój akcji. A nawet tym zabawniejszy, im bardziej sytuacji nieważka; najlepsze są wszak pierwsze sceny sztuki – czyli te, gdzie nie dzieje się prawie nic. Od momentu, gdy poczyna się rysować coś, co może być dla fabuły istotne (wizyta urzędniczki, oczekiwanie na dziennikarzy telewizji, którzy mają przyjechać z okazji setnych urodzin babki, wyciągniętej na tę okazję z komórki i świątecznie przystrojonej) – jest coraz gorzej, Bronią się tu tylko epizody, zaś sam finał, który tłumaczyć ma tytuł sztuki, napisany jest jakby mimochodem i niczego nie puentuje.
O zawiązaniu konfliktu dramatycznego nie ma zresztą autor pojęcia, traci raz po raz najsilniejsze atuty, obciążając wątłą fabułę natłokiem spraw – zupełnie z nich nie korzysta. W sumie „Tato, tato, sprawa sie rypła” sprawia wrażenie dużego skeczu.
Jest to wada o tyle poważna, że braki utworu Latki zasadzają się nie tylko na niedostatkach dramaturgicznych, przynajmniej gdy rozumieć je w sensie warsztatowym, co byłoby u debiutanta i zrozumiałe, i wybaczalne. Ale mankament generalny wydaje się tu poważniejszy niż owe braki warsztatowe: płynie on bowiem z braku jakiejkolwiek myśli organizującej. I nie chodzi o żadną myśl śmiertelnie serio, tylko o myśl w ogóle.
„Tato, tato, sprawa sie rypła” ma bowiem charakter anegdoty, z której oczywiście coś tam wynika (jak ze wszystkiego w życiu), ale jej wartości poznawcze są żadne: nie tylko na miarą literatury, ale nawet reportażu. I nie chodzi nawet o to, czy ukazano tu jakąś rzeczywistość istniejąca czy urojoną. Autor ma przecież prawo do przejaskrawień, mistyfikacji, imitacji etc. Z okazji pierwszej powieści Redlińskiego też część krytyków zarzucała pisarzowi „nieautentyczność”. Tyle że twórczość Redlińskiego – nie tylko „Konopielka”, którą przywoływać tu jest w ogóle nietaktem, ale nawet „Awans” i to „Awans” w wersji teatralnej – miała ambicje szersze niż naśladowanie czy przedrzeźnianie rzeczywistości. To, co u Redlińskiego miało charakter diagnozy, u Latki ma charakter „podsłuchania”.
Dlatego wszystko jest tu tylko śmieszne, i to śmieszne na jednej wyłącznie zasadzie. Czy idzie o kwestię „Niek Se Helka d… do stowka wsadzi”, czy o nowobogactwo, czy sprawę z babką. Tak jakby i dla autora – nie tylko dla bohaterów – nie było między tym wszystkim istotniejszej różnicy. Latko z pewnością umie obserwować, ale szczegół jest dla niego zbyt wyraźnie celem, a nie pretekstem. Pole obserwacji też jest zawężone: fakt, iż do sztuki autor włączył np. motywy, a nawet dialogi z „Wsi pod Bykiem” też tu może (choć nie musi) być ostrzeżeniem.
Z tym wszystkim „Tato, tato, sprawa sie rypła” jest utworem, który nie bez powodu wejdzie pewnie do repertuaru niejednego teatru. Że sztuczkę tę grać warto potwierdziły jej dotychczasowe realizacje: w Kaliszu (prapremiera w reż. M. Straszewskiej, pokazana ostatnio w Warszawie i Łodzi i w Opolu (reż. B. Hussakowski).
Latko naprawdę podoba się publiczności, której dostarcza złudzenia, iż wreszcie ogląda ona „samo życie”, trochę egzotyczne, trochę swojskie. Reżyserom i aktorom dostarcza zaś – acz z pełnym trudem – materiału na tzw. przyzwoite przedstawienie użytkowe.
Oba spektakle osiągają ten właśnie poziom. Oba zachowują „wierność” autorowi, co nie znaczy, by były identyczne. W jednym i w drugim wypadku idzie np. o realizm – w niejednakim wszakże wydaniu. W Kaliszu znać większą stylizację, przejawiającą się i w scenografii, i w prowadzeniu postaci. Henryk Regimowicz buduje izbę wiejską, jakiej żąda autor, prostą, wyposażoną w konieczne meble i rekwizyty, lecz od początku, schludną, ładną, starannie zakomponowaną, nie ma tu miejsca na żadne prawdziwe zaniedbanie, brud nie jest prawdziwie brudny, staranność znać i w dekoracji, i w kostiumach. Wielkie drewniane wrota, wydzielające przy zmianie odsłon plan proscenium, potęgują wrażenie umowności. Podobnie w reżyserii unika się wszelkich dramatyczności, nawet postać Ojca (Włodzimierz Musiał) ma w sobie pewna refleksyjność, nie mówiąc o roli Józka (miękkiego już przez to, że gra go dziewczyna – Marlena Miarczyńska), któremu dodano liryczne rozmowy z psem.
W Opolu wszystko zaczyna się bardziej drapieżnie – głównie dzięki o wiele bardziej naturalistycznej i niebojącej się dosłowności scenografii Andrzeja Mleczki, tu też dopiero kontrast między niechlujstwem izby, w której się żyje na co dzień, a mieszczańską odświętnością pokoju zaczyna naprawdę znaczyć, podobnie jak kostium – charakteryzujący zarazem mentalność postaci. Ostrzej prowadzone są role (głównie Ojciec Jana Hencza), ostrzej rozgrywane niektóre epizody.
Formuła opolska wydaje się zrazu skuteczniejsza, wkrótce jednak okazuje się, że scenografia przerasta nie tylko tekst, ale i reżyserię, stając się komentarzem ponad miarę jednego i drugiego. W prowadzeniu ról znać wyraźne niekonsekwencje, w traktowaniu niektórych uderza nieusprawiedliwiona farsowość, wynikająca z założeń reżyserskich. Zbędne wydają się także realizatorskie dodatki – takie jak wprowadzenie debilowatego Bolka: rodzaj ekspresji, jakie niesie, nie ma nic wspólnego z konwencja sztuki, a i w przedstawieniu wydaje się pretensjonalnym pomysłem. W sumie – w Kaliszu rzecz rozgrywa się harmonijniej, z większym jakby dystansem, z próba ratowania zakończenia (dopisane przez autora, nie najszczęśliwiej zresztą, kwestie mające ukazać końcowa klęskę Placka w bardziej totalnym wymiarze). Ta ostatnie sprawa nie powiodła się zresztą ani tu, ani w Opolu; w obu spektaklach brak finału – tak jak i w sztuce.
Udała się natomiast inna rzecz trudna: opanowanie owej pseudo-gwary, którą pisana jest sztuka. Aktorzy wychodzą z trudności tej raczej zwycięsko – dotyczy to zwłaszcza odtwórców głównych ról: Placka (zarówno w wykonaniu Musiała, jak Hencza – grających w dwu różnych konwencjach, lecz z niezwykłą naturalnością), Józka (Miarczyńska i Jacek Romanowski), Plackowej (Ewa Frąckiewicz i Janina Skałacka). Mówienie gwarą dostarcza ponadto wykonawcom okazji do zabawy nie wiele mniejszej niż ta, która jest udziałem widowni. Gdyby mierzyć wartość „Tato, tato, sprawa sie rypła” śmiechem, który wyzwala u publiczności, można by odnieść wrażenie, że sztuka jest istotnie niezwyczajna. Tyle że jest to w większości śmiech z byle czego. Co znów nie znaczy, że na tle tegorocznych polskich prapremier sztuka ta w ogóle nie była warta uwagi.
Pierwodruk: „Polityka” 1977 nr 12.