Około roku 1953 klucz od świdnickiego Kościoła Pokoju był w rękach pani Z., osoby obdarzonej chorobliwą fantazją. Turystom zwiedzającym kościół zwykła się ona przedstawiać jako córka cesarza Wilhelma II (z nieprawego łoża), u którego matka jej była rzekomo pokojówką.
Opowiadała też, że „król szwedzki Gustaw Adolf, ciągnący z wojskami przez Świdnicę, wymógł na cesarzu Ferdynandzie III pozwolenie na budowę kościoła w kształcie szopy. Nie wolno było zbudować go z materiałów trwałych, takich jak kamień czy cegła, nie wolno było budować fundamentów ani używać gwoździ”, a „widoczne tu i ówdzie gwoździe pochodzą z okresu późniejszego”. Kościół mógł „stanąć poza murami miejskimi, co najmniej na odległość wystrzału armatniego”. Budując, „zastosowano konstrukcję ryglową, polegającą na ustawieniu szkieletu z bali drewnianych i wypełnieniu pól między belkami mieszaniną gliny, siekanej słomy i kurzego białka jako elementu wiążącego”.
Następnie pani Z. pokazywała „lożę szpiegowską”, w której „podczas wszystkich nabożeństw przesiadywał agent cesarski przysłuchujący się modłom, a zwłaszcza kazaniom”, portrety przedstawiające „dobroczyńców i zasłużonych patronów kościoła”, a zwłaszcza „portret młodej księżniczki, która podobno umarła przy ołtarzu w czasie ślubu”.
W zakrystii zwiedzający oglądali „portrety wszystkich duszpasterzy parafii od czasu powstania kościoła”, „zawieszoną na ścianie prześliczną rzeźbę wykonaną w kości słoniowej” oraz „biblię przeciętą mieczem przez Wallensteina”.
Ofiarami pani Z. stali się autorzy popularnych przewodników turystycznych po Świdnicy. Zamiast poszperać w źródłach i sprawdzić prawdziwość opowiadań „kustoszki”, przyjęli jej opowieści za dobrą monetę i przytoczyli w swoich dziełkach jako fakty historyczne.
Tak więc brednie pani Z. pojawiły się w przewodniku po Świdnicy wydanym w roku 1953, w wersji bardzo szerokiej w przewodniku z roku 1962, a w węższej – jeszcze w roku 1974. Z literatury tej czerpali autorzy różnych drobniejszych publikacji o naszym mieście, a szczególnie ci, którzy prowadzili wycieczki do Kościoła Pokoju.
Kłamstwa swej poprzedniczki prostował jak mógł opiekujący się kościołem od 1959 roku Józef Brylla, ale niewiele mógł zdziałać. Dzisiaj jeszcze możemy spotkać turystów pytających o drogę do „kościoła bez jednego gwoździa”. Też i niektórzy rodzimi świdniczanie wierzą w tę brednię.
Jaka jest prawda?
W publikacjach o Świdnicy już w roku 1848 (patrz Friedrich Julius Schmidt, Geschichte der Stadt Schweidnitz, Band 2, Schweidnitz 1848, strony 130-131) i wcześniejszych można przeczytać treść pisma Ferdynanda IV z dnia 3 września 1652 roku. W piśmie tym donosi, że ojciec jego, cesarz Ferdynand III zezwala łaskawie na budowę kościołów ewangelickich w Świdnicy i Jaworze, pod warunkiem że „kościół, plebania i dom dzwonnika zbudowane będą tylko z drewna i gliny”. Innych warunków odnośnie kształtu, fundamentów, gwoździ czy odległości od murów miejskich albo czasu trwania budowy nie było.
Król Gustaw Adolf nigdy nie ciągnął z wojskami przez Świdnicę, a w chwili wydawania zezwolenia na budowę kościoła, już od 19 lat leżał w grobie.
Wypełniając gliną przestrzeń między belkami przy tak zwanej konstrukcji ryglowej, nigdy do gliny nie dodawano kurzego białka, na co nie wystarczyłyby chyba jaja wszystkich kur niosących się w całym księstwie świdnicko-jaworskim.
Regułą jest, że przy konstrukcji ryglowej unika się gwoździ stosując głównie kołki drewniane do spojenia belek. Ale w miarę potrzeby wbijano też i gwoździe, które pochodzą z okresu budowy kościoła, a nie „z okresu późniejszego”.
„Loży szpiegowskiej” w kościele nigdy nie było, bo osoby donoszące władzom treść kazań, podobnie jak i do 1989 roku w PRL, działały tak, aby o ich istnieniu nie wiedziano. Portrety w kościele przedstawiają głównie osoby zmarłe i pochowane na cmentarzu przykościelnym, które wcale nie musiały być dobroczyńcami czy patronami kościoła. „W rogu, na lewo od głównego ołtarza” znajdował się portret panny Barbary Heleny von Sommerfeld, pochowanej w dniu 7 marca 1672 roku, kiedy to miał odbyć się jej ślub, a która nigdy żadną księżniczką nie była, ani przy ołtarzu trupem nie padła.
W zakrystii nie było „portretów wszystkich duszpasterzy parafii od czasu powstania kościoła”, lecz tylko portrety niektórych z nich. Na ścianie wisiała tu subtelna rzeźba z gipsu, a biblia, którą rzekomo ciął nigdy nie noszący miecza lecz szpadę Wallenstein, wydrukowana została dopiero po jego śmierci.