Poetycki dziennik Grzegorza Woźnego wcale nie pretenduje do sprawozdania z procesu wszechogarniającego rozkładu. Jest raczej – poza byciem faktycznie rejestrem pewnych zajść, o których później – pełnym melancholii (sic!) zbliżaniem się na wyciągnięcie ręki do tych miejsc wszelakich, których dyskretna aura znajdowania się u kresu magnetyzuje przechodnia, widza, uczestnika… Obumieranie zatem w tym sensie pozostaje fascynującą hipostazą mikro-kosmosu, po którym smuży się – na podobieństwo flâneura – podmiot liryczny. Aż chce się chwycić za aparat fotograficzny i naprędce sporządzić fotograficzną dokumentację zajść pełnych abstrakcji, które umykają statyce obrazu.
Jak pięknie…! Witaj estetyko – fundamencie Kierkegaardowskich dywagacji o naturze istnienia. Bowiem czyż to nie piękno właśnie jest tym, co się naprzód narzuca w o b c o w a n i u z tzw. compositum fenomenów i noumenów? Zatem z tym, co się w sposób oczywisty w swej oczywistości przedstawia – świat ze swą kanciastością, ciasnotą (a przecież jednak niepokojącą otwartością i ucieczką – świat od nas Czytelniku ucieka… Spróbuj sprawdzić co tkwi w nadmiarze lustra, albo dlaczego głową w dół kowalik szuka pożywienia…). Jednocześnie jednak w te m i e j s c a s t o j ą c e spoziera jakaś dal, jakaś głębia, coś z tych ran codzienności do nas przemawia, coś nieoczywistego, coś niepokojąco podobnego nam, bliskiego, ale ostatecznie innego. Istnieje więc Czytelniku Miejsc stojących w świecie dwojakość – odkryte-zakryte, bogate-ubogie, statyczne-dynamiczne. Wczytując się w poetycki dziennik Grzegorza Woźnego w jakiś sposób jesteśmy podprowadzani pod sam próg możliwych uniesień, możliwych deskrypcji, by runąć w przestrzeń dających wytchnienie czystych Obecności – ptaków, roślin, śladów ludzkiej bytności… Miejsca stojące są bowiem między innymi opowieścią o spotykaniu przejawów świata, mogą być spowiedzią podmiotu-monady-świadomości z podejmowanych prób wyjścia ku Nieodwracalnemu…
…wszystko obumiera. Tom Woźnego otwiera notatka datowana na 8 września, w której uderza już pierwszy werset (Brzoza tak szybko rośnie do ciemności). Nakłuty niepokojem Czytelnik zaraz potem konfrontuje się z obrazowaniem przedziwnego (i jednocześnie nieco karykaturalnego i absurdalnego) świata. Zdaje się odtąd, że świat ten właśnie pozostaje jedynie sztafażem, pewną dekoracją i zbiorem artefaktów, zza którego „wystaje” niejako właściwa istota i miara Rzeczy. Poetyckie uniwersum Woźnego budowane jest na fundamencie relacji świadomość-rzecz (nawet jeśli pojawiają się inni ludzie – funkcjonują na zasadzie współuczestnictwa w istnieniu wszech-dekoracyjnego kamuflażu szaleństwa świata, jako całości). Wszak wszystko obumiera i rośnie do ciemności.
Ciemność nie jest efektem końcowym jakiegoś procesu (wzrastania), choć również tym, jest wszelako pewnym stanem, w którym podmiot tworzy horyzont – pozwala on na zasadzie zwierciadła określać się świadomości. Motyw lustra, zwierciadła nie przez przypadek jest tutaj przywoływany, ponieważ owa solipsystyczna figura – jak sądzę – spaja cztery istotne punkty w poetyce Grzegorza Woźnego. Są nimi: obraz, sny, doświadczenie znajomego (w opozycji do obcego napierającego świata, wobec którego podmiot liryczny wędrując ścieżkami swego mikro-kosmosu separuje się), wspomnienia z dzieciństwa. Wszystkie one pomagają przejść inicjację w dojrzały, dorosły świat, by później łagodnym osunięciem wpaść w jesienną refleksję nieco znużonego melancholika.
W tekstach Woźnego obrazy często inaugurują opowieść ukrywającą się w abstrakcyjnych, zagęszczonych aluzjach. Na podobieństwo obrazów fotograficznych, poddanych w ciemni obróbce odzierającej je z realizmu. Obrazy nie są zatem na podobieństwo tzw. rzeczywistości, są natomiast skrótem, mogą być parabolą. I tak w poezji Woźnego ściga się obraz zwięzły i zarazem pojemny w znaczenia i słowo, które próbuje sprostać intuicyjnemu zorientowaniu się wobec rzeczywistości. Tego rodzaju zabieg przypomina grę w skojarzenia namiętnie uprawianą przez dzieci, poetów i filozofów. Zjawiająca się wirująca wokół zmęczonej głowy feeria rejestrowanych klisz rzeczywistości może przyprawić o ból oczu, o chęć ucieczki, chociaż – jak notuje Grzegorz pod datą 15 października – tu zgubić się nie da. Wyraźna obecność liścia.
Jedną z możliwości ucieczki jest sen. Sprawy nie zakończone, zainicjowane ledwie, napomknięto… Ktoś je potrafi spuentować, ktoś potrafi nadać im kształt, konkretną spójną wizję… Ktoś we śnie. Kimże jest ów raz po raz pojawiający się w tekstach Woźnego k t o ś? Czy jest to głos podświadomości czy też raczej Transcendencji przenikającej immanencję? Wydaje się, że w tym poetyckim świecie rozstrzygnięcie zapada jednak w jaźni, świadomym ego, nawet jeśli się „śni na jawie”… Już wiem, że sam ze sobą jestem równy – notuje Grzegorz Woźny pod datą 12 września – a szczegół ponoć z diabła. Tkwi w nadmiarze lustra potencjał tej równości. Istnienie bliźniąt zawsze budziło zachwyt. Podwojenie osobowości, łudząca identyczność, wszelako niepokojąca innością… Koncepcja cienia C.G. Junga wprowadza pewien dysonans w spójną wizję dojrzewającego człowieczeństwa i umiejscawia to, co kontrastuje z jaźnią i warunkuje jej rozwój w rejony nieświadomości. Tymczasem u Woźnego ów „cień” (lepiej: ciemność, o której była już mowa wcześniej) przesunięty jest raczej w rejestr tego, co uświadomione, a to boli. Nadmiar bodźców, rzec można – swoisty hiperrealizm w procesie indywiduacji – skutkuje szaleństwem, erupcją wizji… Przecież gdzieś odbijająca się w jaźni rzeczywistość musi znaleźć ujście… Zadaszyć się trzeba – pisze Woźny – ubrać trampolinę, by z własnego pieca nie skrobać skóry.
Notowanie kończy się w listopadzie. Należy dzisiaj mówić o zmarłych. Świat tych, którzy odeszli sąsiaduje z krainą dzieciństwa. Oba te światy w istocie są potężnymi falami przeszłości, które nanoszą na teraźniejszość, na świadomość osad melancholijnej tęsknoty za utraconym. Jeśli trzymać się tego, że Miejsca stojące Grzegorza Woźnego są pamiętnikiem przypadków świadomości w uniwersum fenomenów, to motyw jaźni spoczywającej jakby na ostrzu noża między nicościami tego, co przeszłe i tego, co przyszłe jest spójną wizją ostateczności, kresu. Chybotliwa wędrówka po ostrzu noża do „miejsc ostatecznych” przynosi łagodne ukojenie… To się akurat dobrze złożyło; to ostatnie, co nas czeka – pisze Poeta. I dalej sennie wyznaje (2 listopada), iż istnienie to zasadniczo zadanie z teorii poznania (o czym wszak już wcześniej była mowa). Pierwszeństwo epistemologii względem metafizyki jest fundamentem kartezjańskiego przewrotu w filozofii. Odtąd nie sposób konstruować dyskursu filozoficznego, ba – lecz przede wszystkim własnej życiowej historii – nie odwołując się wpierw do samoświadomości. A w świadomości grę podejmują nieustannie światłocienie, półcienie (Światło pełnych godzin – któż nie zachwyca się jesienno-zimowym ostrym światłem? Właśnie wówczas, gdy wszystko w nas uśpione, rytm natury ostrzeliwuje nasze oczy czymś tak nieubłaganym…) i sny – właśnie. Lektura poetyckiego dziennika Grzegorza Woźnego zaprasza do podglądania (bycia świadkiem i uczestnikiem) fascynującej przechadzki melancholika w porze nasilenia jesieni, w porze schyłku, w godzinach odchodzenia, w natężeniu świadomości, w wyostrzeniu zmysłów. Opowieść ta rozpięta jest właśnie między obiema tymi skrajnościami. Wyborna rzecz!