Gdy w lecie 1998 roku przeczytałem w maszynopisie zbiór wierszy Grzegorza Woźnego, pod dwuznacznym, choć mało handlowym tytułem „Kiełki przedmiotów”, to prawie się rozczuliłem. I ucieszyłem. Oto teksty młodego poety (rocznik ‘75), któremu znudziło się zapewne (niewątpliwie?) nieustanne podpatrywanie Miłosza, Różewicza, Herberta… (Szymborska natomiast jest poza podejrzeniami.) Nareszcie! – wykrzykuję. Ileż to napisano w ostatnich kilkunastu latach grzecznych „miłoszopodobnych” utworów? Setki, setki… Można by nimi wybrukować drogę do piekła (literatury). Grzegorz Woźny odkrył także inną ścieżkę polskiej poezji (jakże ważną w XX wieku!), ścieżkę poezji lingwistycznej. Większość krytyków i badaczy raczej zgadza się dziś z tezą Jana Błońskiego (sprzed ponad ćwierćwiecza), że po 1970 roku zwyciężyła linia Miłosza, natomiast linia Przybosia stała się mało atrakcyjna, a obecnie została prawie zapomniana przez młodsze roczniki. Jednakże w latach 90. zaczęło się coś zmieniać; oto czytam niekiedy buńczuczne wypowiedzi debiutujących autorów, że oni olewają (to cytat) i Miłosza, i Herberta, i Białoszewskiego (o Karpowiczu w ogóle chyba nie słyszeli…). A niech sobie lekceważą, ale często mam wrażenie, czytając „najnowsze arcydzieła poetyckie”, że po prostu nie znają wierszy mistrzów poezji polskiej (i tych żyjących, i tych sprzed lat kilkunastu, kilkudziesięciu). Słowolejstwo, ględziarstwo – komentuję po cichu czytając wiersze najmłodszych poetów (a raczej: kandydatów na poetów). A może młodzi poeci rzeczywiście nie czytają już ani Miłosza, ani Białoszewskiego?
Wydaje mi się, że Woźny uważnie przeczytał i (przede wszystkim) Białoszewskiego, i Karpowicza z lat 60. A może tylko ich poetyckich „synów”? Mnie po prostu cieszy (i to bardzo), że „szkoła lingwistyczna” (zdawałoby się: całkowicie uśmiercona przez krytyków) odżywa, że staje się również pociągająca, co nurt miłoszowski. Grzegorz Woźny – co chciałbym podkreślić – nie jest jedynie podglądaczem Białoszewskiego, Karpowicza (czy młodego Barańczaka na przykład): on udanie wykorzystuje „lingwistyczne doświadczenia”, czyli m.in. zasadę nicowania idiomów , metafor, tropów itd. Nie jest mu obca wyrafinowana ironia, nie stroni od dowcipu językowego (to prawie rzadkość w wierszach debiutantów ostatnich kilkunastu lat). Oto w debiutanckim zbiorze, zawierającym 50 utworów, zazwyczaj krótkich, znajduje się aż kilkanaście wierszy frapujących, niebanalnych, zwracających uwagę. To bardzo dużo. Oczywiście, są w tomiku wiersze mniej udane, może tylko zgrabnie napisane. Ale właśnie obecność różnorakich wierszy potwierdza, że Woźny poszukuje własnej frazy, czyli zastanawia się serio, czy elementarne zdanie „Ala ma kota” jest naprawdę takie niewinne i jednoznaczne.
Nie chciałbym zarazem sugerować, że Woźny już idzie własną, tylko przez siebie wytyczoną, ścieżką: postawił na razie pierwsze kroki. Te najważniejsze. Obdarzmy go choćby minimalnym zaufaniem: reszta (także Nobel…) zależy całkowicie od poety. I uważnych czytelników.